Jeden z Dziesięciu. Poznajcie pierwszego ambasadora Kielce BIKE-EXPO 2019

Projektuje rowery dla światowych sław, m.in. Slasha z Guns N’ Roses, Dody i Zbigniewa Hołdysa. Zdobył rowerowego Oscara w Las Vegas i skonstruował jedyny na świecie rower z lodu. Adam Zdanowicz – mistrz świata w projektowaniu rowerów customowych – został oficjalnym ambasadorem kieleckich targów rowerowych, które odbędą się od 19 do 21 września w ramach Targów Kielce.
Czytaj więcej

Małe Pieniny – pasmo Durbaszki

Pieniny to niskie, lesisto-łąkowe góry umiejscowione zbyt blisko Tatr, aby zanęcić turystów żądnych prawdziwych wyzwań. Co nie znaczy, że nie warto tam pojechać i w ciągu jednego czy kilku dni zaznać wszystkich najważniejszych atrakcji. Ale najlepiej (co polecam nawet ja, zagorzały taternik) odkrywać je w inny sposób – właściwy dla ich odmiennego charakteru.
Czytaj więcej

Yeti SB165

Yeti zaprezentowało właśnie najbardziej radykalny model w swojej kolekcji na rok 2020.   
Czytaj więcej

Fizjoterapia przeciążeń obręczy barkowej i kończyn górnych u rowerzystów

Należy przyznać, że najlepszym sposobem eliminacji przeciążeń sportowych jest profilaktyka, jednak wciąż poradnictwo zaburzeń związanych z uprawianiem sportu opiera się nie na niej, ale na terapii.
Czytaj więcej

Rowerem przez Maroko

Ruszamy do Afryki! Ten kierunek nie był początkowo tak oczywisty, jak by się wydawało. Po sukcesie organizacyjnym, kondycyjnym i towarzyskim, jakim była nasza wyprawa do Chorwacji, postanowiliśmy spróbować czegoś nowego. Ponieważ w coraz większą liczbę miejsc można za całkiem przyzwoite pieniądze dolecieć z Polski, postanowiliśmy odwiedzić jakiś dalszy zakątek świata. Wstępny wybór padł na północną Norwegię, z planem zdobycia Nordkapu oraz przejechania Lofotów, okazało się to jednak trochę za drogie, z trochę zbyt skomplikowanym dojazdem z kilkoma przesiadkami i wreszcie jest tam trochę za zimno.   Dokąd zatem? A może północna Afryka, konkretnie Maroko? Dogodny dojazd, względnie bezpiecznie, akceptowalne ceny i ciepło, chociaż z tym ostatnim oczekiwania nieco różniły się od rzeczywistości. Decyzja zapadła. Lecimy do Maroka, przejeżdżamy je, zaliczając – naszym subiektywnym zdaniem – najciekawsze miejsca, przepływamy promem na kontynent europejski i przez Malagę wracamy do Polski. Około rok wcześniej zaczęliśmy przygotowania. Kompletowanie sprzętu, zakup biletów lotniczych, szczepienia, trening kondycyjny, lektura dostępnych informacji na temat Maroka, analiza blogów podróżniczych, planowanie trasy. Ostatecznie na początku marca 2019 roku wszystkie puzzle zostały złożone. Jedziemy we dwójkę busem, z rowerami spakowanymi w kartony i z bagażem rejestrowym zapakowanym w torby handlowe typu ukraińskiego, do Warszawy, pozostała część ekipy dołącza do nas na Okęciu. Kilka godzin czekania na lotnisku i po pięciu godzinach lotu lądujemy w Marrakeszu. Po skręceniu rowerów pojawia się pierwszy problem. Nie wiemy, co zrobić z kartonami. Wszyscy sugerują nam wyjście z nimi na zewnątrz, tam jednak również nie ma żadnego kontenera, do którego moglibyśmy je wrzucić. W tym miejscu po raz pierwszy spotykamy się z kwestią „targowania się”, powszechnego sposobu definiowania cen towarów i usług w Maroku. W rezultacie po krótkich negocjacjach udaje nam się za jednego dirhama oraz zepsutą pompkę rowerową, którą mieliśmy zamiar i tak wyrzucić, wcisnąć kartony jakiemuś człowiekowi. Nareszcie wsiadamy na rowery i przemieszczamy się do marrakeskiej mediny, do riadu (swoistego pensjonatu), w którym mamy zarezerwowany pierwszy nocleg. Na ulicy ogromny ruch, tysiące skuterów, wszyscy trąbią, niektórzy jadą pod prąd, co szczególnie na rondach jest dość niebezpieczne. Istne szaleństwo. Na szczęście cali i zdrowi, przeciskając się wąskimi uliczkami mediny, docieramy na miejsce. Formalności meldunkowe, szybki prysznic i ruszamy zwiedzać miasto. Zaliczamy plac Dżamaa al-Fina, widoczny z daleka meczet Kutubijja oraz bramę Bab el Aghdar. Niestety, zbiera się na burzę i ostatecznie zaczyna lać, więc kończymy zwiedzanie. Pierwszy tadżin na wyjeździe, marokańska herbatka – Berber Whiskey (zielona marokańska herbata, bardzo mocno słodzona, z dużą ilością świeżej mięty), powrót do riadu, małe planowanie dnia następnego i sen. Uff. Skończył się ten szalony dzień.   W zasadzie dopiero następnego dnia zaczyna się wyprawa. Przed nami ok. 1400 km do przejechania, dwukrotne pokonanie Atlasu Wysokiego, z wjazdem na przełęcze położone powyżej 2000 m n.p.m., dojazd do Sahary w rejonie wydm Erg Chebbi i na koniec wspinaczka w Górach Rif. Pierwsze dwa dni jazdy to wjazd na przełęcz Tizi n’Tichka (2260 m n.p.m.) w Atlasie Wysokim i zjazd w dół w okolice Telouet. Początkowo jedzie nam się dość dobrze, teren wznosi się nieznacznie, a my mijamy sukcesywnie małe gliniane osiedla przetykane drzewami pomarańczowymi i palmami daktylowymi. Wszystko jest dla nas nowe, niespotykane. Robimy więc zdjęcia jak opętani i zachwycamy się krajobrazami czy objuczonymi towarem osłami. Jednak sielanka trwa tylko przez pierwsze 30 km od wyjazdu z Marrakeszu. Później teren zaczyna się wznosić, a my w ciągu dwóch dni pokonujemy 2000 m w pionie. Szczególnie końcówka podjazdu zaczyna być dość trudna ze względu zarówno na ekspozycję (mimo wypłaszczenia drogi wieloma serpentynami), jak i na zaczynający wiać bardzo silny i zimny wiatr. W połowie drugiego dnia docieramy na przełęcz Tizi n’Tichka (2260 m n.p.m.), najwyżej położony punkt na trasie wyprawy.  Na przełęczy spędzamy kilkadziesiąt minut, wypijając ciepłą herbatkę i dokonując zakupu, po dość długim targowaniu się, pierwszej chusty berberyjskiej. Sprzedawcy okolicznych kramów na wieść o tym, że jesteśmy z Polski, popisują się swoimi zdolnościami lingwistycznymi. Hasła „dobra cena”, „Lewandowski” czy „spoko Maroko” mają potwierdzić ich więź z naszym krajem i zachęcić do kupna czegokolwiek. My jednak nie dajemy się skusić i po zakupie jedynie wspomnianej chusty zjeżdżamy szybko w dół w kierunku Telouet. Nocujemy w Maison d’Hotes w Agdal. Jest bardzo zimno. Na szczęście właścicielka hoteliku stawia w jadalni gazowe promienniki ciepła i klimat zaczyna się poprawiać. Jest bardzo przyjemnie, szczególnie że zostaliśmy uraczeni jedną z najlepszych obiadokolacji na wyjeździe – daniem głównym był tadżin kefta podany w odmianie zwanej karia, z jajkiem sadzonym. Tak pysznego nie jedliśmy już później. We wspomnianym pensjonacie spotkała nas również miła niespodzianka. Kilka godzin po naszym przyjeździe pojawił się na motocyklu nasz rodak, Kordian, z którym możemy trochę pogawędzić, wymienić doświadczenia, pośmiać się.   Kolejnego dnia ruszamy w kierunku Ajt Bin Haddu – miasteczka, którego medina wpisana jest na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, tak jak większość starych medin w tym kraju. Rano, mimo że świeci słońce, jest nadal dość zimno, ale jadąc cały czas w dół, zauważamy, że temperatura w ciągu dnia zaczyna się podnosić, a my, podążając doliną rzeki Ounila, mamy możliwość oglądania nieco innych krajobrazów niż tylko skały, chociaż te nadal dominują. Przemieszczając się doliną, nietrudno zauważyć, że każdy skrawek ziemi, do którego można doprowadzić wodę, jest zagospodarowany pod skromne uprawy. Ciekawostką jest to, że oprócz rzeki płynącej doliną Marokańczycy budują pewnego rodzaju miniaturowe „akwedukty”, w formie obudowanych kanałów, służące do nawadniania poletek. W tych „okolicznościach przyrody” docieramy do Ajt Bin Haddu, miasteczka przyklejonego do starej mediny. W miasteczku panuje dość duży ruch turystyczny. Przeważają autokary przywożące miejscowe i zagraniczne wycieczki, w których dominującą nacją są Azjaci, pstrykający zdjęcia w każdym miejscu we wszelkich możliwych układach osobowych i pozach. Skąd ten fenomen Ajt Bin Haddu? Może stąd, że 19 lat temu w miejscowości kręcono sceny do filmu Gladiator, o czym turyści są informowani licznymi plakatami i zdjęciami rozwieszonymi w medinie. Nam również udziela się atmosfera miasteczka, które zwiedzamy mimo próby zagryzienia nas przez miejscowe, na wpół dzikie psy patrolujące w gromadach okolicę. Następne dni spędzamy w drodze, zmierzając do miejsca, na którego odwiedzeniu bardzo nam zależało, a mianowicie do wąwozu Dades. Zanim jednak do niego dojedziemy, czeka nas przejazd przez Ouarzazate, ze słynnym studiem filmowym, w którym kręcono sceny do kultowego już serialu Gra o Tron, oraz nocleg w miejscowości Skoura, w fantastycznym riadzie oferującym dania sporządzane z produktów dostarczanych przez własną ekofarmę. Mamy więc możliwość spróbowania domowej roboty koziego sera czy świeżo tłoczonego syropu daktylowego. Krajobraz tych dwu dni jazdy jest już zgoła inny niż w Atlasie Wysokim. Opuściliśmy góry wysokie i teren – mimo że nadal pofałdowany – ogólnie robi się bardziej płaski. Pogoda również dopisuje. Słońce grzeje dość mocno i przeważnie jest bezwietrznie.   Tym samym w dobrych nastrojach dojeżdżamy do Boumalne Dades, dość ruchliwego miasta, w którym zamierzamy zostać dwa dni, poświęcając jeden z nich na wycieczkę „na lekko” do wąwozu Dades. Zanim tam jednak dotrzemy czeka nas negocjacja ceny noclegu w hotelu i wskazanie miejsca, w jakim możemy zaparkować rowery. Po dobiciu targu okazało się, że nasz „parking” znajduje się w sali restauracyjnej. W tym celu od dwóch stolików wyproszonych zostało kilku panów, stoliki zostały przesunięte na bok, a ich miejsce zajęły nasze rowery. Klient nasz pan. Po spokojnej nocy i obfitym śniadaniu, które w Maroku podawane jest zwykle na słodko, obfitującym w dżemy owocowe, miód, syrop daktylowy, kilka serków oraz chleb kobza, ruszamy do wąwozu Dades, gdzie do punktu kulminacyjnego mamy ponad 30 km jazdy, początkowo pofałdowanym terenem, z mniejszymi i większymi podjazdami i zjazdami, następnie pokonując ostatnie kilometry niesamowitymi serpentynami, z których słynie wąwóz, a ich widok zapiera dech w piersiach. Jakże miło było wypić kawę w kawiarence z widokiem na serpentyny, która po trudach podjazdu smakowała wybornie. My, niestety, musieliśmy zaraz wracać, tym bardziej że pogoda zaczynała się psuć, czego mieliśmy doświadczyć jeszcze nieraz. Po zwiedzeniu wąwozu Dades następny w kolejce był wąwóz Todra. Niestety, z powodu załamania się pogody i ulewnego deszczu nie udało nam się do niego dojechać i pozostało tylko przemknąć na nocleg w Tinghir. Na szczęście w kolejnych dniach pogoda okazała się łaskawa, co pozwoliło nam bez większych przeszkód, nie licząc jednego upadku na dość dużej dziurze w asfalcie oraz noclegu na opuszczonym basenie kąpielowym, dojechać do Merzougi, do wrót Sahary. Wspomniane dni jazdy nie obfitowały w zasadzie w większe atrakcje i należały do tych, które po prostu trzeba zaliczyć. Mieliśmy wrażenie, że jedyną atrakcją na trasie byliśmy my, czego dowodem były owacje dzieci, które biegając wzdłuż drogi, pozdrawiały nas, prosząc o datki. Wizytę w Merzoudze należy uznać za udaną. Zaliczyliśmy wycieczkę na wydmy Erg Chebbi w formie „camel trip”, która kosztowała nas 40 euro od osoby. W tej cenie mieliśmy zapewnioną jazdę na wielbłądach do obozowiska, nocleg w namiotach, obiadokolację z wieczorem berberyjskim i śniadanie. Ponieważ z wydm wróciliśmy dość wcześnie, ale za późno, żeby ruszać w trasę, następny dzień przeznaczyliśmy na odpoczynek, przepranie większości rzeczy oraz zrobienie drobnych zakupów. Powoli szykowaliśmy się jednak do ponownego wkroczenia w Atlas Wysoki. Po dniu odpoczynku opuściliśmy gościnną Merzougę i zaczęliśmy się kierować w stronę doliny rzeki Ziz, obficie porośniętej gajami daktylowymi, którą będziemy jechać kilka ładnych dni.    Krajobraz znowu zaczyna być urozmaicony. Z każdym dniem jesteśmy coraz wyżej, dojeżdżając w końcu na przełęcz Col du Zad położoną na wysokości 2178 m n.p.m. Zanim jednak do tego dojdzie, zaczynamy mieć duże kłopoty z pogodą. Na jednym z kolejnych noclegów, konkretnie w kasbie Jurassique, zaczyna bardzo mocno padać. Sytuacja ta nie ulega poprawie przez kilka kolejnych porannych godzin. Analizując prognozę pogody na kilku różnych serwisach, widzimy światełko w tunelu. Przez dwie godziny ma być okno pogodowe. Nie namyślając się długo, ruszamy w trasę. Te dwie godziny pozwolą nam na przejechanie tylko 27 km, w sam raz do kolejnej miejscowości – Er-Rich, w której znajdujemy dość tani „hotel” (polski sanepid raczej zamknąłby go od razu). Dokładnie po dwóch godzinach od wyruszenia na trasę i dotarciu do hotelu znów zaczyna lać. Pogoda poprawia się dopiero z rana kolejnego dnia. Nie pada, ale jest bardzo zimno. W najwyższych pasmach Atlasu Wysokiego spadł śnieg. Nie pozostaje nam nic innego, jak ruszyć dalej. Kolejne podjazdy, coraz większe wysokości, bardzo silny, zimny wiatr wiejący z boku, grożący wywrotką, towarzyszą nam przez kilka kolejnych dni. Dobrze, że nie pada, co pozwala nam powoli, ale jednak jechać do przodu. Dzięki temu zaliczamy kolejno Midelt – dość ładne, nowoczesne miasto, oraz obskurne Timahdite, z równie kiepskim hotelem jak w Er-Rich. Przynajmniej było w miarę tanio. Tak jak w Boumalne Dades nasze rowery znowu parkowały w jadalni. Z górami żegnamy się, przejeżdżając przez Atlas Średni w kierunku Meknes. Znowu robi się zielono. W górach pojawia się dość dużo drzew iglastych, jednak nie możemy ich zidentyfikować. Jest też coraz więcej osad ludzkich, częściowo w formie skleconych z desek i folii szałasów, przy których wałęsają się dość agresywne psy, atakujące nas w trakcie jazdy. Jest dość niebezpiecznie. Oprócz psów po drodze do miejscowości Azrou musimy jeszcze uważać na agresywne małpy, o czym informują nas zarówno znaki drogowe, jak i same małpy siedzące przy drodze i napastujące turystów. Po pokonaniu Atlasu, zarówno Wysokiego, jak i Średniego, dojeżdżamy do bardzo znanych i zabytkowych miast Meknes i Fez. Ich zwiedzanie ogranicza się do przejścia przez zabytkowe mediny, obłożone wieloma straganami czy zakładami rzemieślniczymi, oraz do obfotografowania zabytkowych bram, z których najsłynniejszą jest brama Bab Mansour w Meknes, porównywalna w swoim znaczeniu z paryskim Łukiem Triumfalnym. Inną atrakcją, którą chcemy zobaczyć, są słynne garbarnie w Fezie. Niestety, przy próbie ich zwiedzenia zostaliśmy omotani swoistą szajką przewodników, którzy klucząc po uliczkach mediny, specjalnie dezorientując delikwenta, prowadzą na tarasy widokowe (za jedyne 40 dirhamów). Po ich zwiedzeniu pojawia się problem, jak wrócić do głównego traktu turystycznego. I w tym momencie pomocną dłoń wyciągają miejscowi młodzieńcy, którzy „za darmo” oferują wyprowadzenie z labiryntu mediny. „Za darmo” kosztowało nas 100 dirhamów, na szczęście tylko tyle. Pod koniec marszu młodzieńcy okazali się bardzo roszczeniowi, a cała sytuacja stawała się dość niebezpieczna. Przestrzegamy wszystkich przed tym procederem, z którego, jak się później okazało, Fez słynie.   Pobyt w Fezie okazał się dla nas – oprócz sławetnej wycieczki do garbarni – niezbyt udany również pod względem pogody. Po spędzeniu nocy w całkiem miłym riadzie okazało się, że znowu pada deszcz. Sytuacja nie zmieniała się przez kilka kolejnych godzin. My zaś mieliśmy w planach przejazd do Karia Ba Mohamed, w którym podobno nie było żadnego hotelu. Biorąc pod uwagę niepewną sytuację noclegową oraz padający cały czas deszcz, postanawiamy dzięki pomocy naszego gospodarza wynająć furgonetkę, która przerzuca nas po pięciu godzinach jazdy do Chefchaouen. O dziwo, nasze rowery przewiązane sznurkami na dachu przetrwały taką podróż bez uszkodzeń. Tymczasem deszcz przestaje padać, co pozwala nam na zwiedzenie słynnej mediny w Chefchaouen – „Błękitnego Miasta”, która uważana jest przez wielu za najpiękniejszą medinę w Maroko. Trudno się z nimi nie zgodzić, zatapiając się w urokliwe niebieskie uliczki. Po tej krótkiej wycieczce wracamy do hotelu. Planujemy kolejny dzień jazdy, którym ma być przejazd do Ceuty i przeprawa przez Cieśninę Gibraltarską do Algeciras w Hiszpanii. Po raz kolejny nie udaje nam się zrealizować planów. Po pobudce następnego dnia stwierdzamy, że znowu pada. Mimo upływającego czasu sytuacja się nie zmienia, a my do godziny dwunastej musimy opuścić hotel. Decydujemy się jednak zostać w Chefchaouen jeszcze jedną noc. Deszcz przestaje padać około osiemnastej. W tym momencie pojawia się pomysł zakupu przez część ekipy dywanu. Udajemy się więc znowu do „Błękitnego Miasta” i dobijamy targu w miejscowym składzie dywanów. Dywan na szczęście nie jest za duży i po zwinięciu mieści się w sakwie. Po udanej transakcji czekała nas jeszcze kolacja, w trakcie której, analizując po raz kolejny serwisy pogodowe, wypatrzyliśmy prognozowaną małą poprawę. Deszcze mają ustąpić. Rzeczywiście, ranek następnego dnia wyglądał już lepiej. Wprawdzie nie przestało padać – po krótkich przerwach znów zaczynało kropić – ale przez chmury zaczęły przebijać się promienie słońca. Decyzja mogła być tylko jedna. Ruszamy. Trochę, niestety, musieliśmy zmienić plany. Padające deszcze oraz bezczynne dni spędzone w Chefchaouen spowodowały, że musieliśmy odpuścić bardziej ambitne zwiedzanie południowej Hiszpanii i ograniczenie się do przejazdu wzdłuż wybrzeża z Algeciras do Malagi. Ta zmiana pozwoliła nam jednak podzielić ostatni odcinek jazdy w Maroku z Chefchaouen do Ceuty na dwa mniejsze z Chefchaouend do Tetuan i z Tetuan do Ceuty. Dzięki temu po względnie krótkiej jeździe, zaliczając tylko jedną ulewę, dotarliśmy do Tetuan, miasta nieco innego od wcześniej odwiedzanych, mającego nieco europejski charakter, z dość dużymi wpływami hiszpańskimi, czego objawem była chociażby możliwość konwersacji w języku hiszpańskim z kelnerami obsługującymi nas w odwiedzanych restauracjach. W ostatnim dniu pobytu w Maroku już na całkowitym luzie dotarliśmy do wybrzeża Morza Śródziemnego w miejscowości M’diq i jadąc wzdłuż wybrzeża, wkroczyliśmy w europejski obszar celny w hiszpańskiej Ceucie, kończąc tym samym naszą marokańską przygodę. Po przepłynięciu promem z Ceuty do Algeciras pozostało nam kilka dni pedałowania do hiszpańskiej Malagi, ale to już całkiem inna historia.   Podsumowanie W trakcie trzytygodniowego pobytu w Maroku udało nam się przejechać ok. 1300 km, z najkrótszym odcinkiem jazdy liczącym 27 km oraz najdłuższym – 112 km. Pokonaliśmy również trzy bardzo wysokie przełęcze w Atlasie Wysokim: Tizi n’Tichka (2260 m n.p.m.), Col du Zad (2178 m n.p.m.) oraz Tizi N’talghaumt (1907 m n.p.m.).  Niemal stale poruszaliśmy się po drogach asfaltowych, których jakość należałoby uznać za lepszą niż w Polsce. Używaliśmy standardowych rowerów krosowych i trekkingowych ze średniej polskiej półki cenowej (koszt zakupu ok. 2000 zł), wyposażonych w bagażniki tylny i przedni oraz tylne i przednie sakwy popularnej polskiej marki. W trakcie przejazdu nie mieliśmy żadnych większych awarii. Wymieniliśmy jedną dętkę, ze względu na uszkodzenie wentyla, oraz jeden komplet klocków hamulcowych. Do tego zaliczyliśmy jedną wywrotkę, na szczęście bez większych konsekwencji zdrowotnych. Przez cały pobyt w Maroku nie spaliśmy ani razu pod namiotami, chociaż pełny sprzęt biwakowy mieliśmy ze sobą. Dominowały klimatyczne riady oraz kilka różnej jakości hoteli. Jedynym niezorganizowanym noclegiem był nocleg na opuszczonym basenie przed miasteczkiem El Jorf, za to z przepięknie rozgwieżdżonym niebem. Jeśli chodzi o wyżywienie, to w zdecydowanej większości zaufaliśmy naszym gospodarzom w riadach, w których nocowaliśmy, lub restauracjom, które mijaliśmy po drodze, degustując większość lokalnych dań marokańskich. Jeśli chodzi o ceny, z którymi się zetknęliśmy, to należałoby zdementować mity o tym, jak to w Maroku jest tanio. Aż tak kolorowo nie było. Uważamy, że porównanie cen z warunkami polskimi jest chyba najbardziej odpowiednie. Zdecydowanie taniej było w dużych miastach niż „w terenie”. Zdecydowanie bardziej odpowiadała nam atmosfera „prowincji”, szczególnie po południowo-wschodniej części Atlasu Wysokiego, czego nie możemy powiedzieć o dużych miastach, o Fezie nie wspominając. W trakcie całego pobytu czuliśmy się dość bezpiecznie. Nigdy nie spotkaliśmy się z wrogim nastawieniem ludności miejscowej, wręcz odwrotnie – wielu napotkanych Marokańczyków, szczególnie Berberów, starało się być bardzo pomocnymi. Nie mieliśmy także problemów w łączności ze światem. Na wszystkich noclegach, z wyjątkiem nocy spędzonej na basenie, mieliśmy lepszy lub gorszy dostęp do internetu (wi-fi), nawet na pustyni. Kupiliśmy także lokalną kartę telefonii komórkowej zaopatrzoną w 5 GB internetu, chociaż rzadko z niego korzystaliśmy. Wyjazd możemy uznać za bardzo udany. Może przejechaliśmy kilkaset kilometrów mniej, niż zakładał plan maksimum, może nie zobaczyliśmy wszystkiego, na czym nam zależało, jednak sam pobyt w tak egzotycznym jak dla nas, Polaków, miejscu, jakim jest północna Afryka, z zupełnie inną kulturą, kuchnią oraz samymi widokami był dla nas wielkim przeżyciem, godnym polecenia innym osobom planującym tego typu wędrówkę. Po więcej szczegółów zapraszamy na wrocycling.com.
Czytaj więcej

Canyon Ultimate CF Evo Disc

Canyon prezentując najnowszą generację zawodniczego modelu Ultimate w wariancie z hamulcami tarczowymi, chwali się stworzeniem najlżejszego zawodniczego roweru szosowego.
Czytaj więcej

Żywienie startowe. Jak przygotować organizm pod kątem diety

Sporty wytrzymałościowe wymagają odpowiedniego przygotowania nie tylko wydolnościowego czy technicznego, ale także żywieniowego.
Czytaj więcej

Dopping – NO WAY!

W listopadzie Katowice staną się światowym centrum walki z dopingiem. Kongres WADA (Światowej Agencji Antydopingowej) wybierze nowe władze (szefem zostanie prawdopodobnie Witold Bańka, obecny minister sportu), zmieni kodeks antydopingowy i nada kierunek działaniom edukacyjnym.
Czytaj więcej

Alkohol w diecie sportowca

Wpływ spożycia alkoholu na proces kształtowania sylwetki czy utrzymanie formy sportowej oraz – ogólnie – na zdrowie człowieka od lat jest przedmiotem wielu zagorzałych dyskusji. Jakie jest jednak rzeczywiste oddziaływanie napojów wyskokowych na formę sportową? Czy alkohol ma swoją wartość energetyczną? Czy wpływa niekorzystnie na nasz organizm?
Czytaj więcej

Emigracja rowerowa – ranking najlepszych na świecie miast dla rowerzystów

Satysfakcja, gdy omijasz kilometrowy korek, radość, gdy jesteś na miejscu 10 minut szybciej niż tramwaj, wolność, gdy spokojnie załatwiasz sprawy na mieście w godzinach szczytu. Rower w mieście jest jak teleporter. Żeby ta machina działała bezbłędnie, miejska tkanka musi być odpowiednio przygotowana. Które miasta najlepiej spełniają wymagania rowerzystów?
Czytaj więcej

Ryż z cebulą – droga numer 150

La Rioja i San Juan to nie najbardziej znane miasta Argentyny. Podobnie droga krajowa numer 150, która je łączy, znacznie ustępuje sławą legendarnej „Czterdziestce”. Jeśli jednak nie masz czasu na pedałowanie 5000 kilometrów z La Quiaca do Ushuaia, to niecałe pół tysiąca z La Rioja do San Juan może się okazać doskonałym zamiennikiem.
Czytaj więcej

Rękawiczki z długimi palcami XC

Według ankiety przeprowadzonej na naszym facebookowym profilu rękawiczki z długimi palcami dominują na rodzimych trasach wyścigów XC i XCM. Używacie ich znacznie chętniej niż ich krótkopalcowych odpowiedników.
Czytaj więcej