Leatt DBX 5.0 AllMnt

Cena: 879 zł; Masa: 582 g (M) Leatt, www.leatt.com   Kurtka wykonana z elastycznego w czterech kierunkach materiału o nazwie HydraDri, którego parametry techniczne Leatt określa na 30 000 mm/m2 i 23 000 g/m2. Te wysokie liczby mają tłumaczyć dużą odporność na przemakanie i wysoką zdolność do transpiracji pary wodnej, czyli potu. Aby zwiększyć nieprzemakalność, wszystkie szwy zostały podklejone, zamki mają wodoodporne uszczelnienia, lepszą ochronę zapewniają membrany. Miejsca, które mogą być narażone na przetarcia, zalaminowano gumowymi ochraniaczami. To nie jest taka sobie wiatrówka, to solidny kawał membrany, który zniesie kontakt z gęstymi zaroślami lub szorstką nawierzchnią. Masa nie jest piórkowa – 582 g – ale za to materiał jest gruby i raczej sztywny. Zapowiadana elastyczność membrany może rozczarować i znacznie różni się od lżejszych kurtek, w jakich jeździliśmy. Do tego sama kurtka ma dość dopasowany krój, jednak jest on sprytny, a dzięki pewnej elastyczności tkaniny nie krępuje ruchów – żałujemy tylko, że rękawy i tył kurtki nie są minimalnie dłuższe, ponieważ w czasie dynamicznej jazdy, zwłaszcza na rowerach AM, odsłania się co nieco, a błoto śmielej wtłacza się pod krzyż. Na szczęście mięciutkie mankiety wewnętrzne z dziurą na kciuk chronią przed podwiewaniem. Dzięki takim zabiegom po zejściu z roweru nie wygląda się w niej jak strach na wróble, lecz jak kolarz enduro z krajów anglosaskich, w których to styl jest co najmniej równie ważny, jak funkcja. Spory kaptur skrojono tak, że jest oczywiście dużo za duży, ale kiedy na głowie jest kask, wszystko nabiera sensu. Kaptur pasuje doskonale i na kaski otwarte, i na FF, nie jest jednak zbyt głęboki, więc nawet po dopasowaniu nie przesłania widoku, dostatecznie chroniąc szyję i zapewniając wysoki komfort używania oraz ochrony nawet w totalnej ulewie. Po ściągnięciu go z głowy automatycznie się stabilizuje, nie majta się i nie łopocze. To zasługa magnesów spinających materiał. Producent dostarcza też magnesik podklejony folią 3M, żeby nakleić go na kasku i stabilizować kaptur również na jego skorupie. W deszczu po trzech praniach matowy materiał nieco wilgotniał z wierzchu, lecz przez co najmniej dwie godziny bardzo skutecznie bronił przed przemoknięciem nawet w koszmarnych ulewach, dlatego – mimo że nie wiem, jakie parametry miał na myśli producent, pisząc „30 000 mm/m2” – nie jestem w stanie odróżnić jego skuteczności przeciw przemakaniem od goreteksu i to jest duży komplement. Z kolei określenie poziomu transpiracji na poziomie 23 000 g/m2 sugeruje walory wręcz rewelacyjne. Nasze testy wykazują jednak, że choć kurtka DBX 5.0 jest niezła, to w ferworze wysiłku przy ulewie i w dużej wilgotności konieczna jest bardzo dobra bielizna termiczna, żeby utrzymać komfort. Tkanina z DBX 5.0 jest szczelna w obie strony – na szczęście to nie jest kurtka XC, a jej twórcy zastosowali bardzo sprytny zabieg, dzięki czemu w zastosowaniach all mountain sprawuje się doskonale. Otóż suwaki przednich kieszeni mają 35 cm i są zabezpieczone gęstą siateczką. Ich rozsunięcie tworzy wloty powietrza jak z myśliwca Harrier. Pełne rozsunięcie nie jest niezbędne, ale dwustronne suwaki pozwalają otworzyć je tam, gdzie trzeba, nawet pod ramionami plecaka. Wydechem systemu wentylacji są dwa krótkie, mające zaledwie 14 cm długości wywietrzniki umieszczone po obu stronach nerek. Ich odsunięcie wywołuje wręcz przeciąg. Więc o ile pod pachami zapocisz się na podjeździe z całą pewnością, chyba że się obijasz, o tyle całą resztę sztywnej kurtki DBX 5.0 all mountain przewietrzysz skutecznie. Przed zjazdem zapniesz otwory wlotowe i jesteś gotowy na największe akcje. Kurtka jest dość sztywna, dzięki czemu tak dobrze wygląda i sprawia wrażenie pancernej. Świetnie leży i bardzo pasuje w jeździe po ścieżkach oraz trasach enduro i DH. Do ideału brakuje mi tylko zapinanej kieszonki na telefon, bo kieszenie przednie stworzone są do wentylacji i po rozpięciu nie zabezpieczają ładunku. O 10–20 mm wydłużyłbym tył kurtki i rękawy. Martwi mnie laminacja gumowych nałokietników – po trzech praniach zaczęły się odspajać.     
Czytaj więcej

Jak przejechać pierwszy maraton w życiu (i przeżyć)

Czekoladowe kulki z mlekiem ustawiłem w mikrofali na dwie minuty. Szare bidony z żółtym wieczkiem, na których z boku widniał napis „Isostar”, umieściłem w koszykach w ramie. Na lewym nadgarstku pulsometr VDO Master, a na kierownicy licznik Sigma 1200. Krakowskie Błonia czekały.
Czytaj więcej

Z ciepłym morzem w tle

I Wydzielanie potu było coraz mniejsze, oddech wciąż nie mógł się uspokoić, a ja toczyłem wzrokiem po wypalonych do białości skałach. W turkusowej zatoczce kołysały się dwa jachty. W dali za wodą i mgłą widać było majestatyczne szczyty – intensywnie szarozielone i obiecujące cień i chłód. Pomarudziłem jeszcze chwilę i zebrałem się za schodzenie. Widziałem linię. Była niezła i kiedy zacząłem zbiegać, zamarzyłem, żeby zamiast neoprenowych papuci, w których tu dopłynąłem, mieć na sobie buty SPD i przypiętego do nich jakiegoś fulla… choćby i o skoku 140 mm. II Przekleństwo. Drugie. I jeszcze mocniejsze. Zdjąłem zaparowane okulary i nie bardzo wiedziałem, gdzie je odwiesić czy odłożyć – w ogóle co z nimi zrobić. Wszystko miałem zalepione błotem, a najbardziej oponę, która dodatkowo była całkiem płaska. Ale jak? Przekleństwo. „Druga?! Dwieście metrów po pierwszej?!” – pytałem sam siebie. Nawet nie dobiłem. Wciąż użalałem się nad sobą, podczas gdy dojeżdżali kolejni. Ich wzrok zdradzał pobieżne współczucie i satysfakcję, że nie cisnęli tak szybko. Linia, która kiedyś mi się zmaterializowała, była do odtworzenia właśnie dziś. Co prawda od tygodnia nad Adriatykiem lało, ale przyczepność była dobra i ze cztery zakręty jechałem na przedzie. Brzeg morza uformowany był bosko, jedynie jesienne wichry potrzaskały wapień na cienkie plasterki, które cięły opony z precyzją chirurgicznego lancetu.  III Mapa i coroczne dylematy ojca – planisty czasu wolnego. Pływak, piłkarz, kociara i rowerzysta chcieli pojechać na wspólne wakacje do Grecji… jak w kiepskim dowcipie o przeciwieństwach. Ja znowu wspominałem Chorwację, ale chciałem tańszej wersji tej samej skały i różnic wysokości, podobnego morza i równie dobrej kuchni. „Rano będę wstawał i dołączę do was po śniadaniu, a później niech będzie nawet plażowanie”. Ale moja mądra żona wie lepiej. „Miłosz, pojedź tam bez nas, uszarpiemy się wszyscy i nikt nie będzie zadowolony, a ty i tak nie pojeździsz tyle, ile byś chciał”. Mądra żona to skarb.  Czwarta impresja. Jeszcze chyba w XX w. był tam mój kolega Kacper Lepieszkiewicz i mówił, że było „dość fajnie”. To znaczy boska góra w tamtych czasach do jazdy rowerem nadawała się średnio – albo rowery nie bardzo nadawały się wówczas do jeżdżenia po boskich górach. Ale parcie na szczyt było mocne od czasów wyprawy, która odbyła się w 1989 roku. Dwóch szaleńców z Niemiec – Stefan Etzel i Christian Smolik – postanowiło stanąć na szczycie Skali, niższego o parę metrów od Mitikas zwieńczenia masywu góry bogów, czyli Olimpu. Panowie nie dość, że wytargali rowery na blisko 3000 m, to postanowili zjechać, siedząc na bagażnikach rowerów, bo nie mieli regulowanych sztyc. Osobiście wątpię, że zjazd na bagażniku sztywniaka 26” dał im poczucie flow, ale inspiracja wywołała turystyczną histerię. Grecy organizowali dla niemieckich zjazdowców specjalne tripy. Przyczepiało się zjazdówkę na grzbiecie osła, który targał to żelastwo, aż się wszystkim zaświeciła lampka rezerwy. Później się ważący 25 kg rowerek od osiołka odpinało i szutrem zjeżdżało do Litochoro. Tam w boskiej chwale, z pucharem ambrozji w dłoni, odbierało się gratulacje postronnych. Alpiniści mieli pewnie niezły ubaw, ponieważ szczyt zdobył w 1913 r. Szwajcar prowadzony przez bosonogiego Greka, który był jego przewodnikiem. Mnie oczywiście marzyło się pojeździć po ścieżkach, ale jakby jeszcze zdobyć coś epickiego... „Taka ze mnie niedoskonała mieszanka Berreclotha z Odyseuszem” – pomyślałem z przekąsem, patrosząc z wielkiej i czerwonej jak mięso tuńczyka torby marki Evoc szkielet ramy i ościste koła. Zbliżał się wschód. Niepostrzeżenie lampy oświetlenia garażu osłabły względem delikatnego poblasku nieba na zewnątrz. Gdzieś nad interiorem wstawało słońce, a Morze Śródziemne jak polane oliwą nie różniło się niczym od szaroburego nieba. Horyzont i czas nie istniały. Tylko miauczenie kotów przerywało ciszę i sprowadzało świadomość. Wytężałem wzrok, próbując z jednolitego szarego błękitu wyłuskać masyw, którego obecność wyczuwałem po drugiej stronie zatoki.   Press Camp Wyjazdy prasowe mają swoją specyfikę. Jedzenie jest epickie. Jeżdżenie jest epickie… na zdjęciach. A im lepsze kadry, tym więcej postojów. A my pierwszego dnia mieliśmy zakosztować Olimpu, sprzyjała nam pogoda i bojowe nastroje. Wystartowaliśmy z Litochoro i szutrówką zdobywaliśmy kolejne metry. Niespecjalnie się rozpędzałem, bo do szczytu brakowało nam ze 2000 m w pionie. Jeszcze tego Olimpu nie poczułem w mięśniach, kiedy się przekonałem, że przewodnicy mają całkiem inny plan. Z przesadną dokładnością tłumaczyli, w jakiej odległości od siebie będą kolejne zmarszczki terenu – zapamiętałem tylko, że początek to będzie jakaś masakra, a później dopiero się zacznie. Ale zaraz, jak to tak? Mieliśmy przecież wjechać na Olimp. „Nic z tego, nie doczytałeś agendy” – dowiedziałem się od innego uczestnika. W planach mieliśmy przejażdżkę z Olimpem w tle i to miało nam wystarczyć. Nie byłem pocieszony, ale jakość gruntu i naturalny flow ścieżki całkowicie mnie pochłonął. I w tym nastroju minął pierwszy dzień, a trasy, na jakich jeździliśmy, przypominały mi Finale Ligure. Nie, nie obecne – wypłukane w koryta i koleiny, tylko Finale z czasów, zanim nadciągnęły hordy. Finale sprzed dwudziestu lat. Ziemne ścieżki z lekka przyprószone igliwiem, wijące się wśród mocno utwierdzonych skał. Przyczepne i kręte jak w raju. Głęboka dolina kaskadami spłynęła do szerokiego koryta rzeki zawalonego głazami wielkości beczek na wino, ale wody toczyła skromne. Biegnąca brzegiem ścieżka najbardziej przypinała mi tor do speed trial. Jak pokonać labirynt progów bez podparcia? Czasami się udawało. Tuż przed wioską rozłożyły się knajpki i my też. Czerwone wino i fasolada? W Grecji? Dlaczego nie. A później jeszcze raz pod górę. Zjazd przetykany postojami do zdjęć i powrót po zmroku. Na szczęście kolejny dzień zapowiadał się epicko, zwłaszcza kiedy bus wyjechał ze strefy lasu i krajobraz zaczął przekraczać oczekiwania. Kissavos to blisko dwutysięcznik oddalony o kilka kilometrów od wybrzeża. Jego łysa jak kolano kopuła pozwala ogarnąć wzrokiem także majestat Olimpu. Nie było nam dane pojeździć powyżej linii lasu bo jakby w obawie przed zmianą pogody skryliśmy się najpierw w zagajniki, następnie w wysokopienny las. Ścieżka, którą zaproponował nam Mitsos, lokalny przewodnik i budowniczy, była tak dobra, że błyskawicznie zapomniałem o braku „szczytowania”.     Kamienne morze Początkowo pruliśmy przez morze kamieni utwierdzonych byle jak w glinie, niczym w Beskidach. Nawet flora była podobna. Lunatyczny rytm kolejnych zakrętów wprowadzał w trans i całkiem niepostrzeżenie dotarliśmy do nawierzchni, której angielska nazwa wywołuje ciarki u wszystkich narkomanów dirtu. Nie dziwię się: uzależnia już po pierwszym razie, który mam za sobą. „Loam” to słowo na miarę Świętego Graala – oznacza nawierzchnię lekką, wodoprzepuszczalną, a więc niebłotną i fenomenalnie przyczepną. Pozwala driftować, kiedy masz chęć, ale jak się dobrze zaprzesz kolanem o rower, to rżnie on zakręty na wióry, które lecą, że hej! Zjazd do podnóża góry był tak dobry, że wyparłem nawet wielokilometrowy podjazd asfaltem po kolejną działkę. Uzależniony zrobi dla swojego narkotyku wszystko. Ale kolejny przejazd pokonaliśmy inną ścieżką. Przewodnicy znowu zbyt dokładnie opisali, co się będzie działo na każdym metrze trasy. Puszczałem to wszystko mimo uszu, ale informację o niezwykłym nagromadzeniu skał i kamieni przyjąłem ze względu na właśnie rozpoczynający się opad. Ruszyliśmy i owszem, kamieni było trochę więcej niż dotychczas, część z nich była większa, tylko że nie były to takie nasze, swojskie otoczaki, tylko kamienie z piekła rodem.          Ich krawędzie były tak ostre, że gdyby chcieć je podnieść, rozcinałyby rękawiczki lub skórę. Opony też szatkowały jak kapustę, dlatego co chwilę stawaliśmy już nie tylko po to, żeby ładnie zapozować do zdjęcia, ale po to, żeby pożyczyć pompki, narzędzia czy coś innego. Uczciwie mówiąc, nie robiłbym z tej nawierzchni dramatu, gdyby nie to, że po kolejnym postoju wjechaliśmy na pole, które mnie całkowicie przerosło. Ten kamienny ogród wyglądał jak Nové Město, z tym że nie było na nim opatentowanej linii i miał dobrych kilka hektarów powierzchni. Nie do wiary. W takich warunkach wywracaliśmy się, naprawialiśmy ogumienie i prostowaliśmy haki – szaleństwo, którego nie zapomnę i wcześniej nigdy nie zaznałem. Mitsos wiedział jednak, w którym kierunku zmierzać, i dlatego po chwili natknęliśmy się na ścieżkę. Tym lepiej smakował jej Loam. Wszyscy pokrzykiwali z zachwytu, co chwilę zbijali piątki i w ogóle zachowywali się niepoważnie jak na swój wiek. Ja też. I jeśli chodzi o służbowe sprawy, to byłoby tyle. Odpiąłem testowane sakwy, spakowałem czerwonego potwora, pożegnałem się z wyjeżdżającymi, płytko współczułem, że muszą wstać o czwartej na samolot, i zacząłem nerwowo wydzwaniać i zużywać megabity w poszukiwaniu miejsc i tras na kolejne dwa i pół dnia, które dzieliły mnie do odlotu mojego samolotu. Byłem zdany tylko na siebie. Ten stan darzę ambiwalentnym uczuciem: uwielbiam i bardzo się stresuję, czy moje ambitne i napięte plany zadziałają. Mówiąc szczerze, bariera językowa, związana choćby z tym, że Grecy używają innego alfabetu, zaczęła wpędzać mnie w panikę. Ostatnia szansa: telefon do przyjaciela. Jorgos, szef Out Line – firmy, która obsługiwała wyjazd z marką Evoc, obiecał pomoc. Ale teraz, po robocie, tylko się po grecku uśmiechał: „Miłosz, relax! I nie pchaj się na szczyt, chwytaj chwilę”. To pachniało mi piękną katastrofą, ale ja nie jestem żaden Zorba i miałem swój napięty plan, który musiał się ziścić.      Na własną rękę Nazajutrz po pierwszych kilku porażkach, które nie były wprawdzie jeszcze katastrofą, postanowiłem zaprzestać oporu i podążyć z greckim prądem. Sprawy miały się tak, że montaż roweru napotkał opór – hamulce do przelania, konieczność zakupu oleju, opóźnienie, a przewodnik i tak nie może. Jutro? Oczywiście. Uśmiech. „Miłosz, my tu mamy w Salonikach kapitalne ścieżki, zwiedź i poczuj ten klimat!” – zachęcał Jorgos, podając kilka nazw. Nie pasowało mi to.  Było wczesne południe, żar lał się z nieba, a ja jak głupi szukałem wlotu trasy. Miejskie ścieżki mają to do siebie, że są nieokiełznane, wiją się i przecinają. Logikę ukazują tylko twórcom i użytkownikom, dla których są codziennością jak chleb. Dla postronnych są gorsze od kreteńskiego labiryntu. A ja do pomocy miałem tylko kanadyjską Ariadnę, czyli Trailforks i Google Maps. W rozpaczy zwiedzałem wąskie uliczki w okolicy murów obronnych wzniesionych w okresie rzymsko-bizantyjskim. W końcu przy przedszkolnym płocie zobaczyłem lasek, w którym, jak podpowiadała różdżka, znajdował się system ścieżek. Wystarczyło tylko spaść pionową ścianą, na którą od lat lokalni przedsiębiorcy wyrzucali poremontowy gruz. Byłem w desperacji i nie zważałem na komentarze zawieszonych na siatce przedszkolaków. Wnosząc z intonacji, było to coś przeciwnego do podziwu. Jednak bez złamań, urwań i nacięć stałem w lasku, który od mojego lokalnego różnił się tylko tym, że nie miałem pojęcia, w którą stronę jechać. Ale na ekraniku znalazłem wreszcie niebieską nitkę, która pokrywała się z przebiegiem czegoś w terenie, i zacząłem mozolną wspinaczkę. Dopiero ukształtowanie hopek uświadomiło mi, że poruszam się pod prąd. Przekleństwo, przekleństwo, przekleństwo. Odpuściłem ścieżkowanie i nawracałem się na szutrówki, ponieważ jako tako zgadzały się z moimi planami. Bo zachęcony filmikami postanowiłem poszukać szczęścia w rejonie oddalonym od miasta, a więc rozwijającym opcje i nowe linie w wolniejszym tempie. A przynajmniej tak obstawiałem. Rzeczywiście, Hortiatis było bardziej uporządkowane i zwiedziłem trochę niebiesko zaznaczonych w Trailforksie ścieżek, ale moją uwagę zwróciła wdzięczna nazwa Orgasmotron. Moją przygodę z ustaleniem jej wlotu opisałem w felietonie w bB nr 11–12/2019, a choć teraz mnie to nawet bawi, to wtedy byłem naprawdę wściekły. Sam Orgasmotron, oznaczony czarną linią, po przejechaniu oceniam na czerwony. Początek jest jednak bardzo stromy i nie znając zakrętów, strach się rozpędzać.      Większość hopek okazała się jednak łatwa i mała, ale najazd na jedną na szczęście przypomniał mi się z filmu i odbiłem na chickena. Była podwójna i wymagała sążnistego lotu nad zmurszałym wiatrołomem. Strach ma wielkie oczy, ale wspominam to, jakby było z dziesięć metrów do przelecenia. Po tym ostrzeżeniu skoczyłem dopiero z krawężnika w miasteczku. Dalej też nie było łatwo odnaleźć się w gąszczu opcji wydeptanych przez rowerzystów i barany. Jak napisałem w felietonie, spotkałem na szczęście miejscowych. I to było jak objawienie. Jazda była wyśmienita i bardzo charakterystyczna dla Grecji. Było niezwykle skaliście, ale sucha nawierzchnia była bardzo przyczepna. Im bliżej Salonik, tym przejazd był bardziej ekscytujący, ponieważ wachlarz usprawnień terenowych, band, hopek zwiększał się w stosunku geometrycznym. Zakończyłem jazdę mocno oszołomiony, lecz bardzo szczęśliwy. Katastrofa zakończyła się tańcem Zorby, wystarczyło dać się ponieść Grekom. Z moim samozwańczym przewodnikiem przejechaliśmy przez iluminowane i tętniące życiem Saloniki. Obejrzałem imponujące budowle z czasów prześladowcy chrześcijan Galeriusza i kościoły, do których słano listy do Tesaloniczan. Wtopiłem się w tłum, a zęby w porcję szaszłyków suwlaki i tłustymi paluchami czatowałem już z Vasilisem. Rodził się plan. Epicki plan.  Olimp, podejście drugie Vasilis jest zawodowym przewodnikiem i budowniczym ścieżek mieszkającym w Litochoro. Tak, to miejscowość u podnóża Olimpu, wiązałem więc z Vasilisem daleko idące nadzieje na eksplorację masywu. Kolejnego dnia, jeszcze po ciemku, wsiadłem w pociąg z Salonik i bladym świtem przywitałem się z Vasilisem. Rozłożył na masce swojego doblo mapę i zaczął pokazywać możliwości. Wyglądało to marnie, ale wynegocjowałem tyle, że spróbujemy wyjechać, ile się da, a zawrócimy, żeby zdążyć przed szybko zalegającymi tu ciemnościami. Część podjechaliśmy samochodem, po czym zaczęliśmy mozolnie asfaltować. Szczyt był niemiłosiernie widoczny i fatalnie odległy. Zdobywając metodycznie wysokość, dopiero w porze lunchu opuściliśmy bitumen i wjechaliśmy na szutrową drogę gęsto zapaskudzoną przez turystyczne muły. Ciągnęła się długo i bardzo późno wjechaliśmy na ścieżkę.  Byłem już dobrze dojechany, a szlak wycięty w skale okazał się koszmarnie trudny i stromy. Gęsty las zasłaniał widok. Ekspozycja stoku, w którym wycięto ścieżkę, onieśmielała, bo jeden błąd naprawiałbym z pięć metrów niżej. Vasilis już dawno miarowo prowadził rower, a ja jeszcze udawałem przed sobą, że mogę jechać w siodle, i co kilkanaście metrów stawałem, powstrzymany przez przeszkody i pompujące w desperackim tempie płuca. Vasilis z miną rasowego przewodnika powiedział w końcu: „To bez sensu, nic już dziś nie osiągniemy. Pokażę ci dwie takie ścieżki, że zapomnisz o zdobywaniu szczytu. Obie są tylko dla miejscowych, nie wprowadzamy tam turystów.” Rozpoznał moje słabe strony i wykorzystał to skrzętnie. Dojechaliśmy do jakiegoś punktu widokowego i rozmowa z facetem pod sześćdziesiątkę wcale nie wyglądała na pokojowe opowiastki o wspaniale zapowiadającym się wieczorze. Vasilis odszedł z gościem na bok, a ja tylko się głupio uśmiechałem do jego żony i ich okropnie brzydkiej córki na wydaniu, z którymi przyszedł tu łysy Grek. Intonacja łagodniała i z ulgą zarejestrowałem, że przepony obu kogutów obniżyły się i rozmawiali już spokojniej. Bez sensu powiedziałem „Kalisfera” i zabrałem delikatnie rower. Dobrze wiedziałem, że tu na rowerach z pewnością nie wolno, choć chyba nie było to całkiem nielegalne, bo Vasilis przedstawił typa jako prezesa jakiegoś poważanego związku turystycznego. Zanim zaczął się straszny łomot, czujnie zsuwaliśmy się po stromo osypującej się ścieżynie. Wiła się jak wąż, od czasu do czasu dając wystudzić tarcze na miękkich, zasypanych igliwiem trawersach. Kiedy nachylenie złagodniało, zrobił się flow, ale my wbiliśmy w straszne krzaki. Po kilku metrach Vasilis odwrócił się i powiedział: „To jest nasz tajemniczy ogród”. Rozdziawiłem usta, aż mi ślina pociekła. „Zdjęcia? No co wy?” Zachowałem się jak zawodowiec, owinąłem bufem obiektyw i postanowiłem chłonąć ręczną robotę Vasilisa i jego kompanów. Słońce już naprawdę zaczęło atakować pod dużym kątem i nadchodziła złota godzina, a była szansa, żeby sprawdzić jeszcze jedną linię na zboczach Olimpu. Dlatego na podjazd rzuciłem się tak samo, jak na rodzynki Vasilisa. Jedząc, głęboko dyszałem, bo pośpiech był na wagę złota promieni słonecznych. Otarłem pot, poprawiłem gogle i zanurkowałem jeszcze raz. Vasilis już nie jechał jak z klientem. Cisnął i się nie odwracał. Starałem się dotrzymać mu koła w terenie, którego nigdy wcześniej nie widziałem na oczy. Było i strasznie, i pięknie, kilka razy przeleciałem na styk, kilka razy się spóźniłem, a kiedy wyjechaliśmy na wielką skalną płytę przetykaną miejscami ciernistymi krzewami, zachwyciłem się bez reszty tym wieczorem. Jednak dźwięki, które usłyszałem, nie przypominały ślizgającej się po skale opony, tylko upadający rower. Z krzaków wybiegł pies, a facet z flintą krzyczał coś do mojego przewodnika, który rozmawiał z nim zupełnie inaczej niż z łysym prezesem. Mówił cicho i cholernie dobitnie, a myśliwy coraz bardziej się kurczył. Vasilis nie przerywając rugania jegomościa, zachęcił mnie do pokonania kolejnych metrów do strumienia solo i poinstruował, gdzie jechać dalej. Kiedy dojechałem do znajomych knajpek osadzonych na końcu olimpijskich szlaków, mój przewodnik dogonił mnie. Siedliśmy i w milczeniu uzupełnialiśmy płyny. Wreszcie powiedział, o co chodziło. To był kłusownik – my co prawda jechaliśmy pieszym szlakiem, co nie jest w pełni legalne, lecz gość z flintą miałby bardzo poważne kłopoty, gdyby nie fakt, że Vasilisowi zależało na dobrych relacjach z sąsiadami. Zjazd z Vasilisem był wart jego honorarium. Produkty Evoc jesienią 2019 r. przedstawił nowy zestaw toreb rowerowych. Niektórzy stwierdzili, że przeznaczony jest do turystyki rowerowej, ale trudno mi było w to uwierzyć, trzymając je w rękach. Po kilku dniach jazdy z nimi wyrobiłem sobie opinię na temat rolowanej torby podsiodłowej, torby na kierownicę i torebek ramowych. Dwie pierwsze mają innowacyjne mocowania za pomocą pokręteł BOA®. Rozwiązanie to opatentowano i w najbliższych latach będzie dostępne wyłącznie w produktach Evoc. Torebki ramowe wyglądają całkiem zwyczajnie, jednak zaklęto w nich ciekawy pomysł, a ich kształt nie zależał wyłącznie od gustu i smaku projektanta. Wszystkie torby zestawu występują w co najmniej dwóch rozmiarach (podsiodłowa w trzech), ich pojemność jest jednak znacznie mniejsza niż jakiekolwiek produkty tego typu dostępne na rynku. Dość powiedzieć, że podsiodłowa w rozmiarze S ma 1 l pojemności, w rozmiarze M – 2 l, a w rozmiarze L – zaledwie 3 l, podczas gdy niewiele bikepackingowych toreb podsiodłowych ma minimalną pojemność mniejszą niż 5 l, a maksymalną rzędu kilkunastu litrów. Jeszcze silniej rzuca się to w oczy w wypadku torby na kierownicę: w rozmiarze M ma 2,5 l, a w rozmiarze L – zaledwie 5 l! Torebki ramowe? Albo 0,7 l, albo 1 l. Kpiny? Nie. Minimalizm. Wraz ze wzrostem pojemności toreb w tempie geometrycznym przyrastają problemy dotyczące tolerancji, dopasowania, a zwłaszcza stabilności. W wypadku toreb podsiodłowych najsilniej eksponuję walor stabilności i wiem, że powyżej 5 l w wypadku toreb zapinanych wyłącznie paskami wszystko buja się i kołysze na boki. Nie znoszę tego. Producenci uciekają się do komplikowania systemów montażu, stosują specjalne stabilizatory, co podnosi masę netto, wypacza poprawność umieszczenia środka ciężkości, przeszkadza w zmianie pozycji na siodełku. Idea firmy Evoc dotycząca przewozu bagażu ustala maksymalny limit pojemności, w którym bagaż nie upośledza walorów jezdnych roweru, nawet na trasach enduro. Rower ma się prowadzić jak bez bagażu, być skoczny, sterowny i porównywalnie dynamiczny. Priorytetem jest przyjemność i efektywność jazdy.      Handlebar Pack Boa mocowana jest za pomocą rozbudowanego elementu oddalającego torebkę od linek i przewodów. Doskonale! Nie ma szans, żeby przyszczypnąć czy wygiąć pancerz albo przewód hamulcowy. W torbach mocowanych paskami kłopoty z precyzją sterowania przerzutkami zdarzają się nagminnie. Specjalne zaczepy rewelacyjnie ułatwiają zapinanie sprzętu, a pokrętło pozwala dobrze dopasować siłę zacisku. Jednak spodziewałem się większej stabilności. Po szczelnym wypełnieniu ciężką zawartością torba minimalnie się przesuwała. Do środka modelu w rozmiarze M mieści się ultralekki śpiwór i w zasadzie tyle. Można by wepchnąć jeszcze bieliznę termiczną. Torba w rozmiarze L ma niewiele większą średnicę, ale wydaje mi się praktyczniejsza, ponieważ ma dwukrotnie większą pojemność – 5 l. HPB (M) spełnia obietnice producenta – w ogóle nie czuć bagażu na kierownicy i jest on szczelnie zamknięty.  Torba podsiodłowa Seat Pack Boa stosuje zacisk BOA® i tę kapitalną sprzączkę mocującą do podsiodłówki, stabilność na boki zapewnia klasyczny system pasków. Testowałem rozmiar S i okazał się niezwykle stabilny na boki.  Po części wynikało to z małej objętości bagażu, a po części z mocarnego dociśnięcia usztywnionych boków torby. Niestety, mocowanie to jest do poprawki. Zacisk ogranicza skok sztycy o dobrych kilka centymetrów. Poza tym nie wierzę w zaciski nierysujące powierzchni, do których się je mocuje. Evoc też nie, a świadczy o tym dołączenie specjalnej folii ochronnej. Przetarcia na ramie nie przeszkadzają mi aż tak bardzo, ale ewentualne otarcie anody z teleskopu sztycy dyskwalifikuje SSB i używałem jej tylko przez kilka godzin. Torebki ramowe Multi Frame Pack mają kształt łezki. Występują w dwóch rozmiarach i wydają się mikroskopijne, a empiria tylko potwierdza tę znikomość. Precyzyjnie wykonane i bardzo ładne, kuszą do mocowania i załadunku. Wówczas się okazuje, że mieści się w nich zaskakująco dużo, choć z całą pewnością nie są to torby wyprawowe. Uważam, że zamocowanie ich do ramy z pojedynczym niezakłóconym trójkątem jest bez sensu. Jednak po rocznym poszukiwaniu sakw ramowych do mojego fulla stwierdzam, że Evoc jest co najmniej na tropie sensownego rozwiązania. Bo można zlecić wykonanie toreb wykorzystujących przestrzenie w ramie FS, ale jest to bardzo drogie, wymaga ogromnego zaufania i cierpliwości do rzemieślników, rezultat zaś często nie zaspokaja oczekiwań, a co gorsza – potrzeb zamawiającego. Głównie wynika to ze skomplikowanych kształtów i stosunkowo niewielkiej przestrzeni między rurkami, wahaczem i damperem. Sprzęt testowaliśmy w dużej grupie europejskich redaktorów i każdy z nas używał własnego roweru. Dzięki temu dało się dostrzec, że kształty MFP pasują i do Rocky Mountain, i do Sant, i do Bold, i do Marine, i do Pivot, i do Evil. MFP trzeba traktować jako system i dobierając spośród różnych wielkości, próbować łączyć je w zestaw. Wewnątrz trójkąta przeciętnego fulla w dużym rozmiarze raczej trudno będzie umieścić trzy MFP, ale korzystając z przestrzeni pod ramą jest to całkiem realne. Wówczas można niezauważalnie przewieźć zapasową letnią odzież, przekąski i jakąś minimalistyczną odzież termiczną, może ultralekki hamak. Wraz z torbą na kierownicę i mikroplecakiem czy torbą biodrową powinno to już wystarczyć na letni szturmowy biwak w górach. Ale co najważniejsze, zabrany sprzęt nie zabije jakości i efektywności jazdy rowerem enduro. Chyba że ktoś koniecznie musi zabrać kawiarkę.     Epilog Olimp pozostał dla mnie w sferze marzeń, choć sam szczyt kusi mniej niż dotychczas i to głównie z powodu szlaków rozciągających się poniżej. Pewnie, że fajnie byłoby się zobaczyć na zdjęciu zrobionym na skalnej półce wiodącej na szczyt. Jeszcze lepiej byłoby nią jechać niż prowadzić, dlatego pomysł, żeby wyjechać na Olimp lub przynajmniej na plateau poniżej, jesienią warto rozłożyć na dwa dni z noclegiem w szałasie – jest ich kilka. Wyjazd latem wydaje się problematyczny ze względu na temperaturę. Żeby to wszystko sprawiło przyjemność, trzeba się wstrzelić w pogodę, a ta jest tutaj całkowicie nieprzewidywalna. Olimp jest samotnym szczytem nad morzem i przez to niezwykle kapryśnym, jeśli chodzi o zachmurzenie i opady. Ale i tak najgorszy jest wiatr, który bywa zaporą skuteczniejszą niż Cerber w Hadesie. Patrząc na mapę, można też uznać, że wycieczkę tutaj da się ogarnąć samodzielnie. Pewnie tak, ale stanowczo polecam usługi zawodowców. Jak sama nazwa wskazuje, nie robią tego za darmo, ale agencja Out Line z Salonik stanowi znakomity bufor między spiętymi ludźmi północy a grecką rzeczywistością. Wiedzą, o co w enduro chodzi, jakie trasy są fajne, a jakich unikać. Ich przewodnicy budują ścieżki, nie wszystkie są legalne i nie dziw się, jak jadący na przedzie odsunie na bok krzaki, żeby cię wpuścić do swojego tajemniczego ogrodu. A później ten wjazd starannie zamaskuje. Za to płaci „klient”, a ceny są bardzo europejskie – mnie kosztowało to 50 euro dziennie, ale to Grecja, a z Grekiem Polak może negocjować (wybrałbym dodatkowe opcje w miejsce obniżki ceny i bez skrupułów powiem, że warto). Obecnie jakość ścieżek jest rewelacyjna, bo są rzadko używane. Tylko nikomu nie mów. OK? 
Czytaj więcej

Reisefieber – jak się sensownie spakować na długi weekend na rower?

Pech chciał, że nie jesteśmy blogerami modowymi, tylko kolarzami. Dla nas długie weekendy nie oznaczają spacerowania po Rzymie i picia drinków z narzuconym niedbale na ramiona swetrem.   
Czytaj więcej

Thule Roundtrip Bike Duffel

Cena: 499 zł; Masa: 1310 g Thule, www.thule.com Duffel bag – miękka torba sportowa – jest jak czarna dziura, w której wszystko ginie. Jeśli wewnątrz jest jeszcze czarna, to koniec, przecież większość rowerowej garderoby jest… czarna. Jedyny sposób, żeby coś znaleźć, to wysypać zawartość, bo włożenie ręki do środka i szukanie przypomina mieszanie w kotle czarownicy. Pal sześć, jeśli możesz wyrzucić wszystko na łóżko lub podłogę w pensjonacie, ale co jeśli na znalezienie rękawiczki (czarnej) masz 30 sekund, bo już wywołują Cię do sektora, a z płaskich powierzchni do dyspozycji masz tylko (za) mały bagażnik samochodu (wyłożony czarną wykładziną) albo zabłocony parking? Torba Thule z zewnątrz niczym się nie różni od klasycznej „czarnej dziury”, no może tym, że ma mały uchwyt na klapie do trzymania w dłoni – więc nareszcie nie musisz zginać ręki w łokciu, żeby torba nie ocierała się o podłoże. Jeszcze jedną innowacją przydatną w przenoszeniu jest pasek mocowany po przekątnych rogach. Dzięki niemu możesz ją nosić na jednym ramieniu – w miarę wygodnie. Ale po przełożeniu przez głowę – tak jak plecak jednoramienny. Ta pozycja jest wręcz urzekająco ergonomiczna. Roundtrip jest cały usztywniony pianką. Ma dwie wyłożone nieprzemakalną folią z plandeki kieszenie zewnętrzne i zabezpieczoną tym samym materiałem kieszeń w klapie. Wnętrze komory głównej bardzo szeroko się otwiera i podszyte jest materiałem w kontrastowym kolorze. Znajduje się w niej dość nietypowy sorter na małe rzeczy, wyglądający jak „krata” na 15 butelek. Używany zgodnie z przeznaczeniem, stanowi rozwiązanie dla bałaganiarzy takich jak ja. Proces pakowania idzie sprawniej, bo wyraźnie widać, czy skarpetki już są, czy wkładka do spodenek jest na miejscu. Okulary? W usztywnionej pianką kieszonce! Komputerek? Tak samo! Kurtka, rękawki… I tak do piętnastu. W miejscu, w którym kończy się sorter komory głównej, tworzy się też wyścielone pianką miejsce na kask i z łatwością mieści się tu kask szosowy czy MTB. Ale nam, nie bez trudu wprawdzie, udało się zmieścić fullface Endura (którego test także znajdziecie w tym numerze). I to z daszkiem! Do jego skorupy zmieszczą się jeszcze nakolanniki i gogle. Sortera nie da się całkowicie wyjąć, bo od skrajnej strony jest wszyty na stałe, ale po odpięciu zatrzasków można go złożyć i skompresować, żeby uczynić z torby w miarę normalny bagaż. Przegródki po złożeniu zajmują trochę miejsca, ponieważ część z nich usztywniono gąbką. W pierwszej chwili pomyślałem, że wolałbym go na stałe wypinać, ale wiem, że mogłoby się to skończyć identycznie jak z szelkami plecakowymi mojej innej torby Thule. Były odpinane, więc na wyjazdy samochodem je odpinałem. Gdzie przebywają obecnie? Nie wiem, zaginęły bezpowrotnie. A sorter pozostanie. Boczna kieszeń wyścielona plandeką przeznaczone jest na buty. Mieści trzy buty szosowe 43 albo parę solidnych butów enduro i ma dwa odwadniające otwory w dnie, przez które wysypie się też błoto. Test wykazał, że nie najgorzej się ją czyści. Podłużna kieszeń boczna służy za magazyn części zapasowych, narzędzi, przekąsek przeznaczonych na wyścig i po wyścigowemu wyeksponowanych. Pompka warsztatowa się nie zmieści, ale liczne gumowe taśmy utrzymają narzędziownik czy klocki hamulcowe, a po otwarciu klapa tworzy półkę, co ułatwia wyciąganie potrzebnych narzędzi bez bałaganienia. Pod klapą komory głównej jest szczelna kieszeń na ubłocone i śmierdzące ciuchy. Kapitalne! Choć uczciwie mówiąc, zimą część brudów (spodnie nieprzemakalne) musiałem wcisnąć  do przegródki na buty, bo ta w klapie ma ograniczone rozmiary. Producent twierdzi, że pojemność pozwoli wybrać się na kilkudniową (od trzech do pięciu dni) wycieczkę. Może dla szosowca na przedłużony weekend 55 l pojemności wystarczy. Endurowcowi na dwa dni jazdy pewnie też, ale tylko latem nie będzie się musiał powściągać z cywilnymi ubraniami. Kapitalnie sprawdzi się jednak jako torba startowa. Mieści wszystko, co potrzebne na wyścigu szosowym, XC, XCM, a nawet enduro. Ułatwia pakowanie i daje pewność, że wszystko jest tam, gdzie trzeba. Pusta waży 1310 g, to właściwie niewiele więcej niż gumowana torba Duffel, jednak i to może mieć dla latających znaczenie. Z drugiej strony, jej gabaryty (37 cm x 67 cm x 27 cm) i tak nieco przekraczają dopuszczalne wymiary dla bagażu pokładowego. Tanimi liniami bym się z nią jako bagażem pokładowym nie wybierał.  
Czytaj więcej

Chwyt kierownicy

Na początku mało kto zwraca na nie uwagę. Wybierając rower, koncentrujemy się na ważniejszych aspektach – i słusznie, nierozsądnie jest bowiem uzależniać decyzję zakupu wartego kilka czy kilkanaście tysięcy złotych roweru od tego, czy pasuje nam komponent za kilkadziesiąt złotych.
Czytaj więcej

Marek Konwa u progu sezonu olimpijskiego

Marka spotykamy ostatnio często. Na początku stycznia, jadąc jeszcze w barwach swojego poprzedniego klubu UKS Krupiński Suszec, zdobywa w Szczekocinach tytuł Mistrza Polski w Kolarstwie Przełajowym. Zaraz po wyścigu taty na trasę wyjeżdża jego czteroletni syn Julek na swoim biegowym rowerze i pokonuje ją dwukrotnie niezrażony błotem i podbiegami. „Dobre geny”, śmieje się Marek, „ale lepiej niech zostanie piłkarzem”. W sezonie 2020 Marek Konwa, po roku przerwy, znów jest zawodnikiem Volkswagen Samochody Dostawcze MTB Team. Rozmawiamy z nim o planach, rodzinie, firmie i Igrzyskach. Ten temat pojawia się w priorytetach zarówno Marka, jak i drużyny.
Czytaj więcej

Przed maratonem zrób przegląd nie tylko roweru – badania przed pierwszym startem

Pierwszy maraton jest nie tylko sprawdzianem dla zrealizowanego planu treningowego, ale także sporym wyzwaniem dla organizmu. Warto przed startem sprawdzić stan zdrowia i to, czy organizm jest gotowy na taki wysiłek. Pomocne mogą okazać się w tym pakiety badań przeznaczone dla sportowców.
Czytaj więcej

Peleton z najlepszą atmosferą

Nie wiadomo, czy poszczególne edycje Cisowianka Mazovia MTB Marathon będą słoneczne czy deszczowe, wietrzne czy pogodne. Wiadomo za to, że każdy maraton Cezarego Zamany będzie miał ten sam inspirujący, jedyny w swoim rodzaju i niezmiennie sprzyjający klimat.
Czytaj więcej

Hardtaile w cenie 4100–4500 zł

Rowery z tego segmentu cenowego nie są jeszcze absurdalnie drogie, jednocześnie ich cena daje wystarczająco dużo swobody menedżerom produktu, żeby wyposażyć je we wszystko, co jest niezbędne nawet dla zaawansowanego amatora MTB. 
Czytaj więcej

Pierwszy raz Jak przeżyć, by chcieć więcej

„Maratony MTB? Rzeźnia! I jeszcze trzeba za to płacić! Po co to komu? W życiu nie miałbym z tego przyjemności! Niczego nikomu nie muszę udowadniać”. Jeśli myślisz podobnie, przewróć tych kilka kartek i nie czytaj. Jeśli jednak chodzi Ci po głowie start w pierwszym w życiu maratonie albo startujesz na krótkich dystansach, a chciałbyś spróbować swoich sił na dystansie giga, to jestem pewna, że znajdziesz tu coś inspirującego.   
Czytaj więcej

European MTB Summit 2020 w Polsce!

European MTB Summit to wydarzenie jedynie w swoim rodzaju - łączy w sobie poszerzający horyzonty program dydaktyczny z luzem zlotu rowerowego. Wykłady, warsztaty, dyskusje i wycieczki tematyczne przeplatane są zwiedzaniem okolicy, imprezami przy i z rowerami, no i oczywiście jazdą.
Czytaj więcej