Dwieście sześćdziesiąt dni dzieliło dwie, jakże różne łzy Marka Cavendisha. Pierwsza popłynęła z bezsilności, po wielu miesiącach nieudanych prób odnalezienia choćby śladu dawnej formy i świetności. Druga była przejawem nieskrywanej euforii i radości po kolejnym, wymarzonym zwycięstwie w Tour de France. I nadziei na to, że nie jest to ostatnie słowo Manxmana. Nie było.