Noclegi w egzotycznej podróży

Przygoda Otwarty dostęp

Chodziło przede wszystkim o węże. Opowieści o przestępczości i innych niebezpieczeństwach Ameryki Łacińskiej jakoś nie robiły na mnie wrażenia. Jednak – myślałem sobie – gdy dojadę gdzieś w nocy, rozbiję namiot, to czy on wystarczy, by uchronić mnie przed wężami?


I w ogóle: czy namiot wystarczy. Moje wcześniejsze podróże były przede wszystkim autostopowe, miałem w tym doświadczenie. Ale podróż z plecakiem ma to do siebie, że w namiocie mieści się zarówno podróżnik, jak i plecak. W niektórych przypadkach nawet namiot nie jest potrzebny: w spokojniejszych miasteczkach można po prostu położyć się wygodnie na plecaku, zabezpieczając w ten sposób jego zawartość i tak przespać do rana. Natomiast w podróży rowerowej pojawia się pytanie: co zrobić z rowerem? Do namiotu zdecydowanie się nie zmieści. I to właśnie kwestia noclegu wzbudzała mój największy niepokój przed podróżą po latynoamerykańskich ścieżkach.

 

Pierwszy raz jak wszystkie inne

Minąłem wioskę domów o pastelowych ścianach i spadzistych dachach krytych strzechą lub blachodachówką. Ambitnie rozglądałem się na boki. Było koło piątej, może szóstej po południu i w słabo zaludnionym stanie Quintana Roo nie miałbym szans dojechać przed zmrokiem do kolejnej miejscowości. Za ostatnimi zabudowaniami, po prawej stronie drogi, rozciągała się zielona łata boiska. Nikt nie grał w piłkę. Po drugiej stronie – mam na myśli: nie od wioski, a od lasu – zauważyłem pomalowaną na fioletowo drewnianą budę. Dobra buda, pomyślałem. Wzbudziła we mnie poczucie bezpieczeństwa.

Rozbiłem namiot tuż obok. Zdjąłem sakwy i włożyłem bagaż do namiotu. Rower zabezpieczyłem łańcuchem do kolumny fioletowej budy i poszedłem spać. Obawiałem się zamknąć oczy. Za moskitierą zapaliły się dwa światełka.

Zniknęły natychmiast. Puma? Nie, niemożliwe, by na skraju wsi grasowało dziesięć, piętnaście, dziesiątki pum. Dookoła zaroiło się od świetlików. 

To była pierwsza noc w Ameryce Łacińskiej, na granicy jukatańskiej puszczy i ani wówczas, ani nigdy później do namiotu nie zakradł mi się wąż. 

I tak jak znalazłem miejsce na nocleg pierwszej nocy, tak wyglądało to przez wszystkie siedem lat podróży. Proszę wybaczyć, jeśli zawiodę: nie ma złotej recepty na znalezienie dobrej lokalizacji do spania. Co wieczór trzeba szukać na nowo. Można jednak wyrobić w sobie pewien instynkt: mieć nosa do noclegów.

Co kraj to miejsce na nocleg

Nauka przez doświadczenie opiera się na sztuce obserwacji, a ta pozwala zidentyfikować schematy, które działają w danych krajach lub regionach.

W Boliwii stałym elementem każdej wioski są betonowe, zadaszone boiska. Istnieją nawet przy bardzo niewielkich osiedlach, a im mniejsze osiedle, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że ktoś na tym boisku rzeczywiście będzie grał. Ergo: doskonałe miejsce na nocleg. Przestrzeń, dach, trybuny do siedzenia, czasem łazienka, prawie zawsze kran z wodą. 

W Boliwii bardzo dobrze działają również szkoły. W odległych, samotnych miejscowościach zagubionych na andyjskim płaskowyżu – jak Huayllajara – nauczyciele przyjeżdżają nawet z odległości przeszło stu kilometrów i w ciągu tygodnia, a czasem i w weekendy, mieszkają w szkole. I strasznie się nudzą. Wystarczy podejść i zapytać, czy nie udostępniliby nam auli na nocleg.

Na wąskim pasku Ameryki Środkowej ziemi jest mało, a ludzi dużo i każdy, choćby najmniejszy skrawek pola ogrodzony jest zazdrośnie drutem kolczastym. Nieźle sprawdza się technika „boisko do piłki nożnej za wioską”, podobnie jak w południowym Meksyku. Ale bardzo często trzeba zapytać gospodarza, czy można się rozbić przy domu, bo publicznej przestrzeni jest naprawdę jak na lekarstwo. Podobnie sprawa wygląda w Kolumbii i Wenezueli, a jako że są to kraje wybitnie gościnne, często pytanie o rozbicie namiotu kończy się zaproszeniem do domu.

W Meksyku zawsze doradzano mi, by wybrać się na posterunek policji. Nigdy nie garnąłem się specjalnie do panów w niebieskich mundurach. Ale gdy z braku innych opcji decydowałem się na to, nigdy mnie nie zawodzili.
W Ekwadorze i Peru dostępnych miejsc jest więcej: na niekończących się plażach Pacyfiku i na przepastnych przestrzeniach andyjskiej Kordyliery. Ktoś najwidoczniej uznał, że szkoda drutu kolczastego, by to wszystko grodzić.
Położony jeszcze dalej na południe Urugwaj to bez wątpienia przypadek najłatwiejszy. W każdej miejscowości interioru (uwaga: na wybrzeżu tak nie jest!) znajdziemy publiczny park, w którym oprócz ścieżek, drzew, toalet, miejsc do grillowania, a czasem i pryszniców, czeka na nas możliwość rozbicia namiotu.

W argentyńskiej prowincji Formosa we wszystkich większych miasteczkach rozpostartych wzdłuż nieczynnej linii kolejowej ze wschodu na zachód znajdziemy gminne ośrodki sportu pilnowane przez całą noc przez uczynnych stróży, którzy nigdy nie mają problemu, aby udostępnić szatnię zmęczonemu rowerzyście. Tego typu obiekty występują sporadycznie i w innych regionach Argentyny, ale w Formosie — zawsze.

Tricki ogólne

O strażakach dowiedziałem się dopiero w Panamie. Napotkany rowerzysta z Argentyny zapytał mnie, czy w miejscowości, którą minąłem kilkadziesiąt kilometrów wcześniej, jest jednostka straży pożarnej. Nie zrozumiałem.

Spytałem, po co mu straż pożarna. Odpowiedział, że do spania i miał rację. W większości krajów Ameryki Łacińskiej strażackie remizy to niemal niezawodne miejsca noclegowe. Chodzi oczywiście o remizy niewielkie: na nocleg w jednostkach straży pożarnej w Bogocie czy Caracas raczej bym nie liczył. Ostatecznie strażacy to ci, którzy poświęcają swoje życie, by ratować życie innych. Pozwolić komuś, by przespał się w remizie, to dla nich pestka.

W dużych miastach rzecz jasna warto korzystać z aplikacji podróżniczych: couchsurfing czy przeznaczony wyłącznie dla cyklistów warmshowers. Jeśli takiego kontaktu brak, wieczorem do miasta lepiej nie wjeżdżać.

Zasadniczo: im mniejsza miejscowość, tym łatwiej o bezpieczny nocleg. W wioseczkach zupełnie niewielkich, na 
10–20 domów, wydaje mi się, że najlepszym sposobem jest rozbicie namiotu w miejscu możliwie widocznym. Na przykład: na środku placu, jeśli taki plac istnieje. Tych kilkanaście rodzin, które żyje naokoło, będzie świadkiem i gwarancją Twojego bezpieczeństwa. A może ktoś nawet przyniesie rosół.

Jeśli miejscowość jest nieco większa, ale wciąż na tyle mała, że szósty zmysł cyklisty podpowiada nam, że nie będziemy musieli się obawiać o integralność naszych ciał, lepiej rozbijać się bardziej na uboczu: na wspomnianym boisku za wioską, za szkołą, jeśli to weekend, albo na terenie parafii. O, parafia to też bardzo pożyteczna instytucja noclegowa: zawsze ma jakiś niewielki teren za kościołem, a czasem nawet pokoik: jeśli nie z łóżkiem, to przynajmniej z ciepłą wodą.

A co zrobić z rowerem? To fakt: do namiotu się nie mieści (do mojego; być może Ty masz większy namiot). Obecnie, jeśli śpię w namiocie, kładę rower zaraz przed wejściem: bardzo bliziutko. Sakwy zostawiam na swoim miejscu: wyciągam tylko najpotrzebniejsze przedmioty i – na wszelki wypadek – laptopa. Resztę zakrywam peleryną na guziczki. Służy mi ona podwójnie: jako przeciwdeszczowe ponczo w ciągu dnia i jako nocna plandeka na rower. Mam jeden niepotrzebny odciąg do namiotu i przywiązuję go do ramy roweru. Jeśli ktoś w nocy chciałby podnieść rower to, po pierwsze, jest na tyle blisko, że go usłyszę; po drugie: pociągnie za odciąg, szarpnie namiotem i mnie obudzi. Robię te wszystkie manewry prawie zawsze. Jeszcze nigdy do niczego mi się nie przydały. 

I jeszcze jedno: hamak. Hamak jest zawsze dobrym pomysłem. Kojarzysz ten moment, kiedy dojeżdżasz na miejsce po 10 godzinach pedałowania i nie masz ochoty na nic, a już na pewno nie na rozkładanie namiotu? Właśnie wtedy pojawia się on, hamak.

Na dziko

Istnieją oczywiście zwolennicy rozbijania się na dziko, z daleka od cywilizacji, w środku lasu itp. To brzmi romantycznie, jednak mamy tu co najmniej dwa „ale”. Po pierwsze, w niektórych krajach wszystko, co „dzikie” znajduje się za siedmioma wstęgami drutu kolczastego, a często pilnowane jest przez uzbrojonych strażników. Po drugie, nawet jeśli tak nie jest (np. w Andach, czasami w Chaco, w północno-zachodniej, półpustynnej Argentynie), to ileż będziesz w tej naturze siedział? Miesiąc, dwa, może rok. Później ci się znudzi i dojdziesz do wniosku, że fajnie tak obudzić się rano, wyjść z namiotu i kupić w sklepie na rogu dwa jajka na śniadanie. I móc napełniać sobie butelki z wodą, ile dusza zapragnie. 

Oczywiście wszystko zależy od tego, kto ma jakie podejście. Jak dla mnie największym skarbem długich podróży jest poznawanie ludzi. Szukanie noclegów na sposoby opisane w tekście zbliża cię do nich. A potem, gdy wrócisz do swoich, ciekawiej będzie opowiadać o tym, jak toczyły się nocnych strażaków rozmowy w peruwiańskich Andach po symulacji trzęsienia ziemi, niż ile stopni nachylenia miał podjazd na Cordillera Blanca. 

 

Jeśli ciekawi Was przeniesienie tego wszystkiego w mniej egzotyczne realia, czyli na polski grunt, zerknijcie na mapę i informację opublikowaną przez Lasy Państwowe, które udostępniają (na razie pilotażowo) niektóre rejony, w których dozwolone jest biwakowanie na dziko. Ciekawa opcja dla podróżników, uczestników wyścigów ultra i dla innych rowerowych włóczykijów. lasy.gov.pl/pl/informacje/aktualnosci/latwiej-zanocujesz-na-dziko-w-lasach-panstwowych

Przypisy