Plany
Kiedy zacząłem planować tę wyprawę dwa lata temu, nie miałem pojęcia, jak trudne będzie to podejście. Teraz myślę, że gdybym miał tego świadomość, nigdy bym się na to nie zdecydował. Marzyłem, żeby dotrzeć do Concordii w północnym Pakistanie – miejsca, w którym łączą się dwa potężne lodowce: Godwin-Austen i Baltoro, i które jest uznawane za samo serce Karakorum. Nigdzie indziej na świecie na podobnej przestrzeni nie znajduje się więcej siedmio- i ośmiotysięczników, wliczając w to górę gór – K2.
Zaplanowałem szczegóły i wybrałem kompanów: młodego ridera Jakoba Breitwiesera i Martina Bissiga – fotografa i filmowca. W środowisku cel naszej podróży budził wiele kontrowersji – Pakistan w mediach był przedstawiany jako ziemia owładnięta terrorem i strachem. Ci jednak, którzy odwiedzili ten region, byli zgoła odmiennego zdania. To oni reagowali entuzjastycznie i prawdziwie nas motywowali.
Jeśli Allah pozwoli!
W połowie sierpnia, miotani ambiwalentnymi emocjami, lądujemy w Skardu – największym mieście regionu Baltistan. To niewielkie miasteczko, leżące u połączenia dwóch rzek Shigar i Indus, jest punktem początkowym wszystkich górskich ekspedycji w góry Karakorum. Z naszymi rowerami jesteśmy na tamtejszych ulicach źródłem nie lada ekscytacji: ludzie machają do nas, coś mówią, zapraszają na herbatę, wydaje się, że ludzie w Pakistanie są równie zainteresowani nami, co my nimi. Nigdy nie spodziewaliśmy się takiej gościnności, jakiej tam doświadczamy w ciągu pierwszych godzin pobytu. To nas kompletnie wryło w ziemię i diametralnie zmienia sposób, w jaki zaczynamy postrzegać ten kraj.
W Skardu spotykamy się też z człowiekiem, który ma być naszym przewodnikiem przez kolejne dwa tygodnie. Isaak, sześćdziesięcioletni mężczyzna z absolutnie imponującą brodą, przygląda się naszym planom i kręcąc głową, kwituje: „Tak, to możliwe na rowerze… jeśli Allah pozwoli!”. Szybko jednak przyznaje, że nigdy nie widział rowerów na tej trasie, a my równie szybko przyzwyczajamy się do podejścia pobożnych muzułmanów, którzy wiele spraw uzależniają od dobrej woli Allaha. To uczy nas patrzeć na rzeczy, na które nie mamy wpływu w zupełnie inny sposób. Pytanie o warunki turystów wracających z rejonu, w który się wybieraliśmy, też jest pomysłem z kosmosu – odpowiedzi kształtują się od „jasne, 70% przejedziecie na rowerach” po „nie ma szans – śniegu po pachy”. Szybko uczymy się, że będzie, co będzie.
Ruszamy
Dwa dni tłuczemy się jeepem do malutkiej wioski Hushe, skąd zaczniemy naszą rowerową trasę. Jakob niedomaga i zaraz po przyjeździe rozkłada go jakaś grypa żołądkowa. Leży plackiem na łóżku i nie ma siły się ruszyć, ale ja w tym czasie postanawiam zostać gwiazdą wsi. Wychodzę trochę bez planu, toczę się rowerem przez uliczki, biegają za mną dzieciaki i trochę mnie podpuszczają, w końcu robię parę tricków. Każdy, kto we wsi ma komórkę, ma mnie na filmiku – w życiu nie miałem takiej publiczności.
Szczerze mówiąc, jesteśmy szczęśliwi, że pozwolono nam rozbić obóz w ogrodzie, nazwijmy to, gospody. Gospoda sama w sobie była ekstremalnie brudna i nie mieliśmy ochoty sprawdzać, co czai się pod poduszkami. Tego wieczoru spotykamy się też z pozostałymi członkami naszej ekipy: czterech przypakowanych tragarzy i kucharz wydają się całkiem przyjaźnie nastawieni. Nasze wyposażenie zostaje zważone i równo podzielone pomiędzy wszystkich uczestników.
Jakob na szczęście ogarnął się do następnego poranka i mogliśmy w końcu wyruszyć. Pierwszy etap obejmuje pięciodniową wędrówkę, którą ma zakończyć dotarcie do najwyższego punktu naszej wyprawy – przełęczy Gondogoro La, położonej na 5650 m n.p.m. Martwiłem się bardzo o aklimatyzację – aby być w stanie dotrzeć do przełęczy, musieliśmy stopniowo przyzwyczajać organizmy do wysokości, by być w formie w momencie kluczowego podejścia. Mając to na uwadze, pierwsze kilometry pokonujemy w spokojnym tempie, ciesząc się pierwszymi kilometrami w siodełkach. Ku naszemu zaskoczeniu droga początkowo nie jest stroma i wydaje się wręcz oczyszczona z kamieni. Jesteśmy dzięki temu w stanie przemieszczać się na rowerach, wyciągając szyje w pogoni za wyłaniającymi się co chwilę majestatycznymi granitowymi gigantami. Onieśmielające wrażenie.
Dwie noce spędzamy w obozie rozbitym na wysokości 3600 m n.p.m., by przyzwyczaić się do wysokości. To daje też trochę czasu Jakobowi, żeby doszedł w pełni do siebie. W ciągu dnia jest zaskakująco gorąco i sucho. Nawet na tej wysokości roślinność jest bujna i pojawiają się nawet drzewa. Żeby uniknąć żaru dnia, trzeciego dnia wyruszamy przed szóstą rano z zamiarem dotarcia do kolejnego punktu trasy. Z rowerami przytroczonymi do plecaków zaczynamy wspinaczkę stromą polodowcową moreną. Kiedy docieramy wyżej, trasa się wypłaszcza i jesteśmy w końcu w stanie pchać rowery.
„No city”
Masherbrum wyrósł wprost przed nami i jego sięgający 7800 m szczyt dźga ciemnoniebieskie niebo. Po naszej lewej stronie rozciąga się usłany głazami jęzor lodowca. Jaskrawożółte namioty czekają na nas już rozłożone na wysokości 4100 m n.p.m., wyglądają jak ogrodowe latarenki ciepło witające gości. Tragarze przemieszczają się odrobinę szybciej niż my: średnio zwykle potrzebują połowę naszego czasu na dotarcie do celu. Mimo że żaden z nich nie włada angielskim choćby w dostatecznym stopniu, nie mamy problemu, by się z nimi dogadać – śmiech jest absolutnie uniwersalnym językiem w każdej kulturze, a ten wieczór tylko to potwierdza.
Następnego ranka jeszcze raz wyruszamy bardzo wcześnie i kierujemy się w stronę obozu na przełęczy. W odpowiedzi na nasze pytanie dotyczące trasy, Isaak tylko szczerzy zęby i mówi to samo, co dzień wcześniej: „Too easy. No problem. Little biking”. Po ośmiu godzinach pchania i noszenia rowerów przez lodowiec jesteśmy bliscy śmierci z wycieńczenia, ale w końcu docieramy do obozu. Wspominamy Isaakowi, że trasa nie była jednak taka łatwa, a on znów z rozbrajającym uśmiechem drze z nas łacha swoim kanciastym angielskim: „Panowie, to nie miasto! To góry?”. Czujemy się jak turyści, ale możemy jedynie pośmiać się z samych siebie. „To nie miasto. Jesteśmy tu dla gór” – powtarzamy sobie za każdym razem, gdy robi się trudno. Do końca wyprawy!
Tysiąc metrów
Od przełęczy dzieli nas bagatelnych tysiąc metrów. Tysiąc metrów. Co to jest? Mamy świadomość, że nie jest takie oczywiste, że damy radę dotrzeć do przełęczy kolejnego dnia – znamy swoje tempo. Presja wzrasta. Jesteśmy zmęczeni, ale kolejny dzień to już pełna euforia i plan, by rozpocząć atak wieczorem i dotrzeć do przełęczy około piątej rano następnego dnia, zanim inne ekipy dotrą tam z innych kierunków i w czasie swojego zejścia zasypią nas kamieniami.
Nasze wyposażenie daleko wykracza poza standardowy ekwipunek podczas rowerowej wyprawy: ciuchy na minus 15°C, ciężkie wspinaczkowe buty, raki, kijki, czołówki, uprząż wspinaczkowa i przyrządy zaciskowe, by bezpiecznie się wpinać w stałe liny na trasie. W czasie krótkiego zebrania Isaak, tym razem bez swojego standardowego „too easy”, znacznie poważniejszym tonem stara się przygotować nas na to, co nas czeka. „Little easy. Little hard. Ale z pomocą Allaha, dacie radę”. Spojrzeliśmy tylko na siebie w niemej konsternacji.
Atak
Ruszamy przed ustalonym czasem, zapakowani w najcieplejsze ciuchy. Znad gór gapią się na nas tysiące niemych gwiazd. Kroczymy przez nocne góry objuczeni rowerami jak mrówki robotnice między kamykami górskiej ścieżki. Gdyby nie chrzęst naszych butów i ciężkie oddechy, poruszalibyśmy się w absolutnej ciszy. Teren robi się stromszy. Wkrótce nawierzchnia pokryje się lodem. Zakładamy raki. Krótko potem docieramy do stałych lin, z których korzystają tu wspinacze. Jak poręcze, wskazują drogę, którą podążamy znikając w czerni nocy. Wpinamy się w nie z ulgą – będzie bezpieczniej. Krok i przerwa. Powoli. Bardzo powoli. Mamy przed sobą pionową ścianę, której nie bylibyśmy w stanie pokonać bez lin.
Rowery zdają robić coraz cięższe, a wspinaczka przedłuża się w nieskończoność: mozolne gramolenie się w górę. W końcu ukazuje się horyzont, a droga wypłaszcza. W końcu spotykamy pierwszych wspinaczy i tragarzy schodzących w dół, a wraz z nimi podąża ich pytający wzrok: rowery? Jest piąta rano, a my stoimy na wysokości 5650 m n.p.m. Doszliśmy do przełęczy i pierwsza rzecz, jaką zrobiliśmy, to rzuciliśmy się sobie w ramiona. Przed nami rozpościera się przełęcz Gondogoro La i jej biały splendor. Naprawdę to zrobiliśmy! Słońce zaczyna delikatnie przygrzewać, ogrzewając nasze przemarznięte ciała, stoimy z gorącą herbatą w rękach i gapimy się na pejzaż.
Mamy przed sobą 4 z 14 ośmiotysięczników: Gaszerbrum 1 i 2, Broad Peak i K2 – wszystkie pokryte bielą.
Droga w dół
Nie ma wiele czasu na „TV” – trzeba „spadać w dół”, a droga nie będzie ani łatwa, ani krótka. Wskakujemy na rowery i ruszamy przed siebie. Po przejechaniu 300 metrów zatrzymuje nas wąski żleb prowadzący do niecki lodowca. Znów czeka nas trasa, którą wyznaczają wspinaczkowe liny i droga znów staje się mozolna. O 11:00 docieramy do obozu Camp Ali i do tego czasu wciąż nie udaje nam się wsiąść na rowery. Śnieg robi się miękki od słońca, z każdym krokiem zapadamy się w nim prawie po pas, posuwanie się do przodu jest istną torturą.
Po misce zupy z makaronem i krótkiej drzemce, której domagają się nasze ciała, postanawiamy wykorzystać resztę dnia i podejmujemy jeszcze wysiłek, by zbliżyć się trochę do Concordii. Isaak, szczerząc swoim zwyczajem zęby i powtarzając: „Too easy. No problem! Biking!”, nie robi nas tym razem w konia – docieramy do lodowca Baltoro i wsiadamy na rowery. W życiu nie czułem się tak mały i nic nieznaczący! Dookoła nas mamy góry powyżej 6500 m, nad nami góruje K2, pod nim rozpościera się Concordia – „sala tronowa bogów gór” – miejsce, w którym zbiegają się dwa potężne lodowce Baltoro i Godwin-Austen. Jest już po 19:00, kiedy tam docieramy. Pod dwudziestu dwóch godzinach w drodze! To jeden z najdłuższych i najcięższych dni naszego życia, ale też najbardziej pamiętny i pełen zachwytów.
Crocsy na lodowcu
Zastanawiam się często podczas tej wyprawy, czy bylibyśmy w stanie przetrwać to wszystko bez pomocy tragarzy, czy inni byliby w stanie. Ich własne wyposażenie jest tylko ułamkiem tego, co nam wydaje się absolutnie niezbędne. Wielu z nich podejmuje tę wędrówkę, mając na stopach jedynie gumowe klapki w stylu Crocsów, na które naciągają tylko wełniane skarpety, by mniej ślizgać się na lodzie. Żadnych butów do wspinaczki, żadnych raków! To budzi mój niesamowity respekt, ale też głęboką zadumę.
Powrót
Po dniu odpoczynku ruszamy dalej. Osiągnęliśmy wprawdzie cel naszej podróży, ale wciąż jesteśmy pośrodku lodowca, otoczeni potężnymi górami – stamtąd jeszcze nie odjeżdżają żadne autobusy! Potrzebujemy jeszcze czterech dni, by dotrzeć do wsi Askole, gdzie ostatecznie mamy zrzucić nasze plecaki. Przez kolejne trzy dni przedzieramy się z rowerami przez usłany głazami lodowiec, więcej je pchając, niż jadąc. W końcu docieramy do polodowcowej rzeki Braldu, skąd wydawało nam się, że będziemy przemieszczać się w siodłach, tam jednak wciąż doświadczamy tylko wypychu i sprowadzania rowerów w dół – miliony kamieni i głazów naniesionych tu przez lodowiec czyni jazdę na bardzo długich odcinkach totalnie niemożliwą. Gorączkowo wierzyliśmy, że będzie to wyglądać inaczej, że będziemy jechać jak na białych koniach, mając wokół monumentalne góry. Rzeczywistość okazała się inna. To oczywiście nie tak, że tego wtedy nie docenialiśmy. Czujemy, że to niecodzienny przywilej móc obcować z tym granitowo-lodowym światem i każde przejechane sto metrów upaja nas szczęściem większym niż ciągnący się kilometrami trail gdzieś w „domu”. Ostatni odcinek do Askole jest całkowicie przejezdny – to nagroda, którą bardzo nauczyliśmy się tam doceniać.
Magiczny wehikuł
Wieczorami podczas całej wyprawy bawimy się w rowerowych guru i uczymy naszych towarzyszy jeździć: oni mają zabawę, a nasze ego trochę pożywki. Kiedy patrzę na to wszystko z perspektywy czasu, niczego bym w tej wyprawie nie zmienił. Nawet jeśli nasze rowery więcej czasu spędziły na nas, niż my na nich, nawet jeśli to była najbardziej męcząca rzecz, jaką zrobiłem… Jestem pewien, że ta wyprawa nie miałaby swojej głębi, gdybyśmy zostawili rowery w domach. Czasem mam wrażenie, że rower jest magicznym wehikułem, który pozwala wyjść poza bariery językowe i strach przed obcymi. Wrócimy do ciebie, Pakistanie: jeśli Allah pozwoli.
Co musisz wiedzieć o Karakorum w Pakistanie Informacje ogólne Język Najlepsza pora na podróż Pieniądze i karty Zwyczaje Biuro obsługi wypraw w Karakorum |