W tamtym czasie rowerowy świat był na etapie definiowania pojęcia „gravel”, coś tam komuś świtało, że to podobne do przełajówki, że można terenem, że asfaltem, powiedzmy, też przejedzie, ale nikt tym nie podróżował. Ot, śmieszny rower do jeżdżenia po lesie. Dystanse robiło się na szosie – takie były zasady. Z Wrocławia do Rybnika było na tyle daleko (nadal jest!), że przygoda powinna „zrobić” się samym dystansem; nie trzeba, na miłość boską, podkreślać jej dodatkowymi kilometrami leśnych ścieżek, tajnych skrótów przez rozjeżdżone traktorami pola i przeprawami przez śluzy i kładki na Odrze, do których prowadziły atrakcyjne według Google trasy ciągnące się po wałach przeciwpowodziowych. Ale Google wiedział swoje. Strava w tamtym czasie nie wiedziała nic mądrzejszego.


Po pierwszej próbie, podczas której nadłożyłam 40 kilometrów względem szacunkowego dystansu podanego przez Google, by zapewnić sobie asfaltową nawierzchnię pod kołami mojej nienawykłej do wybojów Emondy, podjęłam jeszcze dwie kolejne. Tym razem ruszyłam na południe do Nysy, by potem stamtąd przez niekończące się pagórki powiatów prudnickiego i głubczyckiego dotrzeć na Górny Śląsk. Zawsze asfaltem, czasem mniej uczęszczanymi drogami, nie miałam nawet świadomości, że mijam takie perełki jak Ziębice, Grodków, Mosznę czy Głogówek. Każdy z przejazdów przekraczał 200 kilometrów i nawet długi czerwcowy dzień nie pozwalałby na zwiedzanie. Ale nawet bez krajoznawczego planu, w swej bezdusznej filozofii opartej na „najkrótszej drodze z A do B” wujaszek Google przeprowadzał mnie przez miejsca, w których byłam „zmuszona” wyciągnąć z kieszeni aparat i strzelić parę zdj...