Po dwóch sezonach wiem, że najbliższą mojemu sercu kategorią zmagań są jednodniowe, wymagające, niejednokrotnie brukowe wyścigi nazywane, a jakże – klasykami. Dlaczego akurat klasyki? W jednodniowym wyścigu nie ma czasu na skomplikowane strategie i kalkulacje. Jest za to miejsce na więcej spontanicznych akcji, a zwycięzcą może zostać zarówno filigranowy góral, jak i potężny sprinter.

Flandria i Roubaix – przecież to niedaleko!
Marzenie o zmierzeniu się z trasą któregoś monumentu tliło się w mojej głowie od samego początku. Pewnego letniego popołudnia, podczas planowania wakacji w państwie kwiatów i wiatraków, zorientowałem się, że trasa najpiękniejszego, moim zdaniem, wyścigu przebiega zaledwie dwie godziny jazdy samochodem od miejsca naszego pobytu. Podekscytowany nadarzającą się okazją, chwilę później buszowałem już po mapach Stravy i Komoota, przeglądając przebieg wyścigu Ronde van Vlaanderen. Przepiękny wyścig z morderczymi, brukowymi podjazdami prowadzony przez piękne tereny mojej ulubionej kolarskiej krainy – Flandrii.
Oczy otwarły mi się jeszcze szerzej, gdy chwilę później, chcąc spojrzeć na całość przebiegu trasy, oddaliłem wzrok mapy, a moim oczom ukazała się nazwa mrożąca krew w żyłach każdego fana kolarstwa szosowego – Roubaix. Właśnie w tym momencie w mojej głowie narodził się plan równie piękny, co szalony. Dwa dni, a w nich dwie trasy najbardziej znanych wyścigów klasycznych Europy. Dwa dni i trzysta kilometrów kultowych szos, podjazdów oraz niezliczone odcinki morderczych bruków.
Trasę Ronde van Vlaanderen pożyczyłem ze Stravy kolarza, którego darzę wyjątkowym szacunkiem i sympatią – Mathieu van der Poela. Po odrzuceniu pierwszych 100 km płaskiego dojazdu pozostała esencja Flandrii – 150 km pięknych dróg poprzecinanych kilkunastoma podjazdami, z których większość była brukowa. W przypadku Roubaix po chwili...