To tak zaskakujące, że nawet ja sama potrafię się na to nabrać. Drugi podjazd trailem dra Wiessnera na Rychlebskich Ścieżkach idzie zwykle dobrze. Jest południe, bidon jest pełny, nogi kręcą, przy bramce rozpoczynającej zjazd już planuję kolejne rundy: teraz Superflow, potem Tajemny i Mramorovy, a potem się zobaczy. Kiedy jestem na dole po drugim zjeździe, muszę się zatrzymać w barze, bo zaschło mi w gardle i trochę trzęsą mi się ręce. Ostatecznie, trzeci zjazd jest tak wymęczony, że błędy sypią się jeden za drugim i łatwo o jakiś głupi wypadek. Słaby core, powiecie, słaba głowa.
Na zjeździe mózg musi szybciej przetwarzać informacje i jeśli nie jest odpowiednio ćwiczony, zmęczy się. Wszystkie mięśnie, które na podjeździe odpoczywały sobie w statycznej pozycji, teraz walczą o równowagę i bezpieczną szybką linię. Czekam na ten moment w mojej sportowej karierze górala, kiedy mózg przestanie się przegrzewać i kiedy łydki nie będą tak palić, a głowa i ciało zaczną współpracować we wszystkich bandach i hopach na trasie, a ja osiągnę stan przepływu. Czekam.
„W Everestingu najtrudniejsze nie jest pokonanie dziewięciu tysięcy metrów podjazdów. Większym wyzwaniem jest nie rozpieprzyć się na zjeździe”. Mówią to wszyscy, którzy mają to za sobą: przy tym całym zmęczeniu, po ciemku, łatwo się rozkojarzyć, zareagować za późno i skończyć w rowie.
A co, gdyby odpuścić sobie pedałowanie pod górę i tylko zjeżdżać. Dawać się wyciągnąć na górę kolejką, wsiadać na rower i ziuuu w dół? Robić tylko to, co większość populacji uważa za łatwiejsze. Ile metrów w dół udałoby się wtedy pokonać?

Pozostałe 90% treści dostępne jest tylko dla Prenumeratorów
- 10 wydań czasopisma "bikeBoard"
- Dodatkowe artykuły niepublikowane w formie papierowej
- Dostęp do wszystkich archiwalnych wydań magazynu oraz dodatków specjalnych...
- ...i wiele więcej!