Kryzys środka lata

Felieton

Co trzeci zakręt na mojej krótkiej przydomowej rundzie pachnie mirabelkami. Zapach jak z piekarni, jak z babcinej kuchni. Poza kompotem, z mirabelek nic nie da się zrobić, ale zapach mają obłędny. Końcowoletni. Pachną momentami, w których należy przyspieszyć. Drugi raz w ciągu siedmiu dni gotuję dyniową zupę. To oznacza, że coś mi się poprzestawiało i mentalnie szykuję się do zimowego snu. W dyniowej zupie mnóstwo jest imbiru i chilli, a sama zupa jest gęsta i najlepiej nadaje się do spożycia w wieczornych godzinach (czyli po 17:00), po ściągnięciu mokrych skarpetek, nogawek i bibsów. Październik równa się dynia, dynia równa się październik. Logiczne.
Jeszcze dwa tygodnie temu leżałam pod wielką lipą w okolicy drewnianej cerkwi, tuż przy ruchliwej szosie gdzieś na Podkarpaciu i próbowałam uspokoić serce, które jak szalone pompowało krew z częstotliwością 150 uderzeń na minutę, chcąc schłodzić głowę i resztę ciała. Upał jak w Saint Tropez, choć, trzeba przyznać, napoje trochę tańsze. Wszystko się potwierdza i prawdopodobnie wciąż mamy lato. Zachód słońca jest dopiero o 20:30, spokojnie można jeszcze zrobić stówkę po pracy i wrócić do domu prawie bez użycia lampek. Nawet lasem. Muszę jednak przyznać, że w tym roku nie zrobiłam jeszcze stówki po pracy i w ogóle się na nią nie szykuję. Trochę brakuje mi motywacji, a trochę siły, trochę mam ochotę pobyć w domu, a trochę nudzi mnie moja okolica. Patrzę jednak na Stravę i skręca mnie na widok wszystkich stówek przejechanych przez moich znajomych. Czy oni mają lepsze okolice? Więcej siły i motywacji? A może wszystko mają po prostu lepsze?! Czy moja zupa z dyni nie jest zatem wołaniem o jesień, kiedy wszyscy w końcu przestaną jeździć więcej ode mnie? A może zupa z dyni to sygnał, że należy dobrze wykorzystać czas?
Szóstego sierpnia mam zatem 7,5 tysiąca metrów w górę, 450 kilometrów na liczniku, dwa zdrętwiałe palce w prawej dłoni i poczucie dobrze wykonanej roboty. Następny tydzień będzie spokojniejszy, bo, jak mówił Eddy Merckx, należy jeździć tak dużo lub tak mało, tak daleko lub tak krótko, jak czujesz. Ale jeździć. To oznacza również, że któregoś dnia można po prostu pojechać do zakrętu, który pachnie mirabelkami, rozwiesić w okolicy hamak, leżeć w nim i wąchać! Czas, w którym mirabelki pachną mirabelkami, też w końcu się kończy! Czy nie mam racji?

Przypisy