Czary

Felieton

W moim kolarstwie najlepszymi momentami nie były wcale te, które powinny nimi być. Zawsze jednak opierały się na scenariuszach, których nie dało się przewidzieć.

 

Żadne podium ani nawet zwycięstwo nie utkwiło mi w głowie tak, jak widok asfaltu usianego małymi żabkami, które próbowały przedostać się na drugą stronę ulicy. Inwazja: dziesiątki żabek z daleka wyglądających jak dziwne kwiaty zgubione przez przydrożne jesiony. Nigdy nie zauważyłabym tych żyjątek, gdyby deszcz nie zapędził mnie pod wiatę wiejskiego przystanku. Rower oparty o pleksiglasową ścianę, moje mokre buty, skarpety, które błagały o wykręcenie i żabki jak stworki z klocków Lego porozrzucane po asfalcie. Moja niedola i szczęście żabek wpadających w trawę po przebyciu „asfaltowego przestworu oceanu” – to był moment, dla którego warto było wyjść na rower. I zmoknąć. 


Albo chwila, kiedy to od pół godziny umykasz przed zmierzchem wąskim asfaltem w nieznanym lesie. Pachnie wilgocią i jakimiś leśnymi kwiatami, może czeremchą i nagle rower spada z niewielkiego uskoku i czujesz, że skończył się asfalt. Znasz krwisty, żelazisty, nieprzyjemny smak adrenaliny, gdy w połowie podjazdu, na którym wiesz, że nie pojedziesz już szybciej, dogania cię rywal? Tego dnia to on jest szybszy i nic na to nie poradzisz. Znasz? No więc adrenalina w prawie ciemnym lesie na szutrowej drodze i oponach 25 mm smakuje zupełnie inaczej. Ten smak wart jest „nieodbycia” treningu i utraty wszystkich podiów w sezonie. Słony karmel! Coś jak Snickers, tylko lepszy. 

 

Kolarstwo to znajomi: starzy, nowi, piątki przybijane na szlaku i podrzucanie sobie tras na Stravie. Latem ktoś wymyśla rundę i pisze do kilku przyjaciół. Tak to działa. Takie kolarstwo to zupełna oczywistość. Uczysz się, zdobywasz doświadczenie, słuchasz historii, poznajesz miejsca, więc gdy przychodzi jesień i wszyscy postanawiają zostać w domach, a ty zmagasz się sam w wietrznych, zimnych górach, możesz poczuć się zdradzony.

 

W taki dzień nie oczekujesz fajerwerków, nie spodziewasz się, że gdzieś głęboko w lesie spotkasz kogoś ważnego, myślisz raczej o tym, żeby ogrzać dłonie, by nie rozpadał się deszcz i żeby nic się nie stało. Moje góry są puste, na ostatnim zjeździe trwa wycinka i trudno jest odnaleźć szlak. Po 200 metrach wiem, że to na pewno nie tu, a po 250 kończy się droga. Nie jest jeszcze późno, ale chmury są gęste i las robi się ciemny. Słyszę piłę i jakiś agregat, mój rower sunie po lesie i łamie gałęzie leżące na ściółce, jest głośny jak kos buszujący w liściach – niepozorny, ale hałaśliwy. Ktoś krzyczy. Trzej mężczyźni z siekierami w dłoniach przyglądają mi się, gdy zjeżdżam po bukowych liściach. To nie są okoliczności, które cieszą.

 

„Tam pani ma drogę” – krzyczy jeden, wskazując trochę poniżej. „Dziecko” – mówi już spokojniej najstarszy z nich – „Ja muszę pani uścisnąć rękę”. Zatrzymuję się osłupiała. „Muszę pani uścisnąć rękę za to, że pani tu jest, że się pani chciało, że pani jest właśnie taka”.


Najlepsze momenty nie zawsze zdarzają się w najlepszych okolicznościach. 
 

Przypisy