Offroad Finnmark Jasna północ północy

Przygoda

30 lat temu, w studenckich czasach, gdy jeszcze byłem piękny i młody, wybrałem się z dwoma przyjaciółmi na wyprawę bikepackingową po Finlandii i Norwegii. Celem był najbardziej wysunięty na północ stały ląd – półwysep Nordkinn (popularny Nordkapp jest tak naprawdę wyspą, na którą wjeżdża się przez most), a punktem startowym i końcowym Helsinki. 3500 km, miesiąc na rowerze, deszcz i zimno, miliony much i komarów w Finlandii, za mała ilość prowiantu (wtedy, dla studenckiej kieszeni, skandynawskie ceny to był kosmos) – tak to wyglądało. Rowery, odzież i wyposażenie z innej epoki – gdy teraz patrzę na zdjęcia, zastanawiam się, jak to w ogóle było możliwe. Ale daliśmy radę, chociaż łatwo nie było. Bardzo zapadły mi w pamięć bezkresne przestrzenie północnej Norwegii – postanowiłem sobie, że kiedyś tam wrócę. Gdy dowiedziałem się o imprezie Offroad Finnmark, wiedziałem już, że to tylko kwestia czasu, a znów zaczerpnę tamtejszego chłodnego powietrza.

Na udział w tegorocznej edycji Offroad Finnmark zdecydowałem się na niecałe dwa miesiące przed imprezą, zaraz po odwołaniu tegorocznego IronBike – termin ten sam, od początku roku zarezerwowany w kalendarzu na event MTB. Szukałem nowego wyzwania, nowych doświadczeń, a Offroad Finnmark zapewniał to w stu procentach, gdyż nie jest typową etapówką. Niespotykana formuła łączy w sobie klasyczny wyścig etapowy z wyścigiem ultra non stop: nieoznakowana trasa, którą podąża się za trackiem GPS, stanowi pętlę o długości 150, 300 lub 700 km ze startem w Alta na północy Norwegii. Co kilkadziesiąt kilometrów, czyli co kilka godzin jazdy, organizatorzy, korzystając ze schronisk, szkół lub namiotów, zapewniają bufety z zimnymi i ciepłymi posiłkami, serwis techniczny, dostęp do miejsca do spania na materacach i do własnej torby każdego z uczestników, do której można przed startem wrzucić ubrania na zmianę, jedzenie i inne rzeczy. Zdecydowałem się na start na najdłuższym dystansie 700 km solo (na tym dystansie można startować też w teamach) – w końcu jak lecieć tyle godzin, to już na coś konkretnego. W przypadku mojej trasy pit stopów było dziesięć, na ośmiu z nich minimalny czas przybywania to 15 minut. Na dwóch pozostałych, po 260 i 530 km, postoje musiały być minimum dwugodzinne, a czas łączny przebywania w tych dwóch strefach powinien w sumie wynieść 9 godzin, czyli tak naprawdę wymuszał dłuższy odpoczynek i spanie.

 

Na krótszych dystansach jest ciaśniej, komary i meszki mają wybór kogo dop...

Pozostałe 90% treści dostępne jest tylko dla Prenumeratorów



Co zyskasz, kupując prenumeratę?
  • 10 wydań czasopisma "bikeBoard"
  • Dodatkowe artykuły niepublikowane w formie papierowej
  • Dostęp do wszystkich archiwalnych wydań magazynu oraz dodatków specjalnych...
  • ...i wiele więcej!

Przypisy