I chociaż nie ma jednej skali, która pozwalałaby oceniać i porównywać tego typu wydarzenia, nikt raczej nie ma wątpliwości, że Grand Depart w Kopenhadze był pod wieloma względami absolutnie wyjątkowy. A gdy po zwycięstwie Jonasa Vingagaarda triumfatora powitały w tej samej Kopenhadze niezliczone tłumy ludzi, duńska historia Tour de France – nomen omen – zatoczyła koło. Ale toczyło się ono już od bardzo dawna. Bo miłość Duńczyków do roweru to nie przelotny wakacyjny romans, odziany w szaty Wielkiej Pętli. To silny związek, który trwa już ponad 130 lat.
– To istne szaleństwo, nigdy nie doświadczyłem czegoś takiego – mówił po zakończeniu trzyetapowego duńskiego otwarcia Tour de France Quinn Simmons (Trek-Segafredo).
– Jesteśmy przyzwyczajeni do tłumów na starcie i mecie, ale w każdym innym miejscu na trasie? W środku dnia? – nie mógł się nadziwić Amerykanin. – Udało mi się usiąść z tyłu peletonu i cieszyć się pierwszymi stu kilometrami, ponieważ nieczęsto zdarzają się okazje do oglądania czegoś takiego. To niesamowite.
– Widziałem mistrzostwa świata w Leuven i uważałem je za absolutny top – porównał duński Grand Depart do rozgrywanego przed rokiem czempionatu we Flandrii, uważanej skądinąd za kolarską Mekkę. – Tylu ludzi na każdym kilometrze trasy nie widziałem jednak nigdy.

Podobnych głosów z samego peletonu dało się słyszeć dziesiątki. Simmons ma dopiero 21 lat. Jako zawodnik nie może więc pamiętać Wielkiego Startu Tour de France w Yorkshire w 2014 roku, uznawanego dotąd za najbardziej spektakularny w historii. Ale nawet ci, którzy mieli okazję ucze...
Pozostałe 90% treści dostępne jest tylko dla Prenumeratorów
- 10 wydań czasopisma "bikeBoard"
- Dodatkowe artykuły niepublikowane w formie papierowej
- Dostęp do wszystkich archiwalnych wydań magazynu oraz dodatków specjalnych...
- ...i wiele więcej!